Nielegalni, z natury niewidzialni
Widząc policjantów, przechodzą na drugą stronę ulicy. Obok nas, w ciągłym strachu przed deportacją, mieszkają imigranci. Mimowolnie każdego dnia łamią prawo. Teraz chcą to zmienić.
W imieniu nielegalnych imigrantów prosimy o prawo do uczciwego i godnego życia. Bez strachu przed deportacją, która skazuje nas na biedę, a wielu na prześladowania i więzienie za poglądy.
W Polsce jest ich około pół miliona. Straż graniczna ostrożnie szacuje, że na Mazowszu jest ich ok. 80 tysięcy. Ale według innych danych w samej Warszawie – 150 tys. A może 200 tys?
Trudno stwierdzić, jak jest naprawdę, bo nielegalni nie figurują w żadnych statystykach. Ich liczby nie zna nikt.
O tej górnej granicy, sięgającej 200 tysięcy, mówią organizacje pozarządowe. Czy to dużo? Wystarczy sobie wyobrazić, że w autobusie z Żoliborza na Mokotów jedzie 50 osób. Wśród nich aż pięć przebywa nad Wisłą nielegalnie.
Może to być ta młoda dziewczyna wycierająca chusteczką usta swego dziecka. Może to być ten starszy pan zapatrzony nieruchomo w pejzaż zmieniający się za oknem.
Wbrew pozorom zdecydowana większość to wcale nie najbardziej widoczni na ulicach Wietnamczycy (choć podobno nakłady wydawanych przez nich pism kilkakrotnie przewyższają liczbę tych legalnie przebywających). Najwięcej jest sąsiadów z południowego wschodu – Ukraińców.
Niania apeluje
Aleksandra jest raczej wysoką, długowłosą brunetką. Ma 28 lat i mieszka w Śródmieściu. Pochodzi z Równego. To 200-tysięczne miasto leży jakieś 200 km na północny wschód od Lwowa. Do Polski przyjechała w 2005 r. Miała wizę turystyczną na trzy miesiące. Chciała zarobić. Nielegalnie – wtedy legalna praca była praktycznie niemożliwa. Kiedy kończyła jej się wiza, dostała intratną propozycję – 2 tys. zł miesięcznie za cztery dni w tygodniu. Do dzisiaj pracuje w tym samym miejscu – jako niania na Bielanach. To ona jest jedną z inicjatorek akcji zbierania podpisów pod apelem do prezydenta i premiera.
Prosimy o to, by Polska skorzystała z naszych umiejętności, przedsiębiorczości i pracowitości. Zyskamy na tym wszyscy: i Polacy, i cudzoziemcy. Byłby to przykład prawdziwej solidarności, z której słynie Rzeczypospolita. Dotychczasowe dwie abolicje zawierały wymagania, które uniemożliwiły skorzystanie z nich 99 proc. nielegalnych imigrantów.
– Jestem tu bezprawnie od prawie 60 miesięcy. I jak wyjadę, to na kilka lat dostanę zakaz wjazdu z powrotem – mówi Aleksandra. – Na Ukrainie po prostu nie miałabym z czego żyć. Średnia pensja to ok. 300 – 400 zł, a ceny są podobne jak w Polsce. Chętnie bym tu płaciła podatki, żyła legalnie, ale uzyskanie wymaganych dokumentów jest po prostu niemożliwe. Po zgłoszeniu się do urzędu jako nielegalna zostanę deportowana. Stąd ten apel – bo takich jak ja, co tu mieszkają, ale żyją zupełnie na czarno, jest mnóstwo – tłumaczy płynną polszczyzną ze wschodnim akcentem.
Jak się żyje na nielegalu? W strachu. Niekiedy panicznym. Chcesz być przezroczysty, zwyczajnie niewidzialny. Niektórzy, widząc patrol policji, starają się przejść na drugą stronę ulicy. Tak robią szczególnie Wietnamczycy, ich najłatwiej rozpoznać z racji fizjonomii. – Większość tak się boi, że o braku papierów nie mówi nawet najbliższym. Obawiają się, że swój swego poda na policję – mówi Aleksandra.
Nie mając odpowiednich dokumentów pobytu, najprostsze czynności stają się wyzwaniem. Wyrabiając kartę miejską, Polak podaje numer PESEL. Cudzoziemcy pokazują paszport. Co jeśli urzędnik ZTM przypadkowo zajrzy na stronę, na której wbita jest data ważności wizy: sierpień 2004?
Wynajmując mieszkanie, właściciel może okazać się dociekliwy. Dlatego zamiast niewidzialnych, umowy często podpisują ludzie, którzy ich zatrudniają. Część mieszka w hotelach robotniczych. Po kilku w jednym pokoju. Tak długo jak płacisz, nikt o nic nie pyta.
Inną kwestią jest to, że pracując nielegalnie, łatwo paść ofiarą nieuczciwych pracodawców. Znajoma Aleksandry pracowała przez trzy lata jako niania i gosposia za łóżko do spania, jedzenie i 800 zł miesięcznie. Nagle pracodawcy zrezygnowali z jej usług i w ciągu trzech dni Ukrainka musiała się wynieść. Nie zapłacili jej, a ona przez kilka dni tułała się po dworcach. W końcu wróciła na Wschód. Na policję nie poszła, bo przecież pracowała na czarno.
Wiemy, że przebywamy tu bezprawnie, ale nikt z nas nie łamałby prawa, gdyby nie prosty wybór: albo zostajesz w Polsce nielegalnie, albo twoja rodzina nie ma co jeść.
Podpisy zbiera kilkanaście osób, także Polacy. Głównie po mszy pod cerkwiami przy ulicy Miodowej i na Pradze. Wśród nich jest Igor, nad Wisłą mieszkający od 14 lat. Ma żonę i trójkę dzieci – wszyscy legalni – jedynie on, żywiciel rodziny, jest tu na czarno. Pracuje jako tynkarz na budowie. Dziesięć lat przepracował w jednej firmie, ale właściciel, mimo obietnic, nie pomógł w legalizacji pobytu.
Remontował też m.in. dom bardzo wysokiego oficera straży granicznej. Ten nawet chciał pomóc, ale emerytura była blisko i nie chciał się narażać.
– Czuję się jak partyzant w lesie – ciągle wypatruję zagrożenia. Mam nawet samochód, ale boję się nim jeździć. Policja już mnie kiedyś zatrzymała; przebiegałem z dzieckiem przez Radzymińską. Wiem, że to głupie, ale spieszyłem się na autobus. Policjanci powiedzieli, że gdyby nie dzieciak, to by mnie zabrali na komisariat, a tak to jedynie zabrali mi 140 zł. Ale zaraz się wrócili i spytali, czy mam na autobus i oddali 40 zł – wspomina swoje traumy Ukrainiec.
Od dziewięciu lat nie był w ojczyźnie, kontakty z matką i „chłopakami z podwórka“ utrzymuje dzięki Skype’owi. Jak opowiada, najgorsza jest niepewność jutra. Jak zachoruje, a ma problemy z kręgosłupem, to zostanie zupełnie bez niczego.
Sieroty po Schengen
Dlaczego akcja zbierania podpisów właśnie teraz nabiera rozpędu? Przecież obecnie Ukraińcy przez pół roku mogą w Polsce legalnie pracować. Część przyjeżdża, zarabia przez sześć miesięcy i potem znów wraca. Powinno być lepiej.
Sami nielegalni ze Wschodu przyznają, że wiele jest tzw. sierot po Schengen, czyli tych, którzy wjechali do Polski przed rokiem 2007. Wówczas weszła w życie umowa o wspólnej granicy. W praktyce oznacza to, że każdy wyjazd na Ukrainę, Białoruś czy do Rosji jest odnotowany. Ci, którzy byli tu za długo, nie mają szans wyjechać niezauważeni. To oznacza co najmniej kilkuletni zakaz wjazdu do Polski.
A może skoro nikt nie chce im pomóc, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. W Polsce jest kilkanaście organizacji wspierających uchodźców, którzy musieli opuścić swój kraj np. ze względu na prześladowania – tych jest kilkanaście tysięcy – i zaledwie jedna, która, zgodnie z literą prawa, pomaga nielegalnym imigrantom, którzy przyjechali tu zarabiać.
Z ostatniej ustawy abolicyjnej z 2007 r., według której ten, kto mieszka tu od dziesięciu lat, mógł pobyt zalegalizować, skorzystało ok. 5 tys. osób. W tym tylko kilkudziesięciu Ukraińców. Większość o niej nawet nie słyszała.
Czujemy się współobywatelami Polski. Wielu z nas zdążyło tu wychować swoje dzieci, które nie mają innej ojczyzny.
Dziewczyna, która prosi, by nie podawać jej imienia, ma lat dwadzieścia kilka i od ponad 16 mieszka w Polsce. Trzy lata temu jej całą rodzinę deportowano. W tej podróży towarzyszyły kamery telewizyjne. Ona wróciła na studia – co roku musi odnawiać tzw. kartę pobytu. Jako studentka dzienna, mimo że ma zakaz pracy na pełen etat, musi udowodnić, że na każdy miesiąc pobytu ma 866 zł. Pracuje na czarno jako menedżerka w restauracji i choć zarabia zdecydowanie więcej, nie może tego ujawnić. Co roku drży, czy jej wiza zostanie przedłużona. A co będzie, jak skończy studia?
Małżeństwo z Libii. W Polsce od 1997 r. On prowadził bar z kebabem, ona – lekarz z wykształcenia – wychowywała dzieci.
Prowadząc biznes, także co roku musiał odnawiać dokumenty. W jego sytuacji życiowej nic się nie zmieniło, ale ostatnio wizy nie dostał. W międzyczasie Urząd Wojewódzki zgubił dokumenty urodzonych w Polsce dzieci i twierdził, że są tu nielegalnie. Szczęśliwie urzędnicy w końcu przyznali się do błędu. W listopadzie biznesmen wraz z rodziną wyjechał do Afryki.
Wielu Polaków darzy nas przyjaźnią, jeszcze więcej korzysta z naszej pracy, ale do tej pory nikt nie jest nam w stanie pomóc w kwestii podstawowej – w zalegalizowaniu pobytu. Dlatego nie możemy płacić podatków i wprost łożyć na rozwój kraju, w którym wspólnie mieszkamy. Żeby tak się stało, niezbędna jest ustawa abolicyjna, która pozwoliłaby tym z nas, którzy chcą zostać w Polsce, żyć tu legalnie, a innym wyjechać bez konsekwencji prawnych.
– Taka abolicja ułatwiłaby życie dziesiątkom tysięcy ludzi – mówi Kajetan Wróblewski z fundacji Proksenos, która pracuje z cudzoziemcami. – Czy nielegalni imigranci zabierają miejsca pracy Polakom? Bzdura. Wykonują prace, które zazwyczaj Polacy omijają szerokim łukiem. Oni nie przyjeżdżają tu po zapomogi. Wielu z nich pomaga w rolnictwie czy sprząta. Przecież podatki przez nich płacone mogą pomóc załatać nam dziurę budżetową.
Tysiąc podpisów
Inaczej sprawę widzi Urząd do spraw Cudzoziemców. – Nie mamy w planach abolicji – mówi Ewa Piechota, rzeczniczka instytucji. – Po to są przepisy dotyczące legalizacji pobytu, żeby ich przestrzegać.
Z kolei Mazowiecki Urząd Wojewódzki, który wydaje cudzoziemcom m.in. pozwolenia na pobyt, nie jest już tak stanowczy: – Abolicja jest inicjatywą wartą rozważenia. Ta wprowadzona trzy lata temu miała zbyt rygorystyczne warunki i nie spełniła oczekiwań cudzoziemców. Kluczowa jest kwestia odpowiedniej formuły – tłumaczy dyrektor Wydziału Spraw Cudzoziemców z Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego. – Jednak warto pamiętać, że cykliczność abolicji może w przyszłości zwiększyć ryzyko łamania przez cudzoziemców polskiego prawa migracyjnego.
Podpisy pod apelem zbierane są od dziesięciu dni. Jest ich już ponad tysiąc. Do adresatów: prezydenta RP, premiera RP i marszałków Sejmu i Senatu pismo trafi w połowie kwietnia.
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.