Zakazana piosenka
„Siekiera, motyka, bimber, szklanka/W nocy nalot w dzień łapanka” – te słowa znają wszyscy, ale kto je napisał, przez wiele lat pozostawało zagadką. Dziś nie ma już wątpliwości, że autorką tej rymowanki była Anna Jachnina, a ich powstanie związane było ściśle z działalnością Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej.
Rok 1942. Zima. Oświęcim. Chore na tyfus więźniarki w gorączce czołgają się po ziemi, usiłując znaleźć coś do picia. Jedne umierają na progu baraków, silniejsze nieco dalej – ich ciała „Numery” mające jeszcze trochę siły, pod czujnym okiem strażników składają na kupki. Te upiorne stosy stoją nawet po kilka dni, zanim Niemcy pogrzebią je w płytko wykopanych dołach. Nie spieszy im się – zdarza się, że zgwałcą na nich tę czy inną kobietę.
W takiej właśnie scenerii, w głowie jednej z więźniarek, ni stąd ni zowąd, słowa zaczynają składać się w rymy: „Po Auszwicu sobie chluptam – patrzę trup tu, patrzę trup tam/ Wszędzie trupy, trupów stosy, szczury zjadły uszy, nosy…”.
Siekiera, motyka…
Kim jest osoba, która ucieka od potworności w świat niemalże groteski i opisuje horror za pomocą dziecinnej rymowanki? Cóż, tą samą postacią, która kilka miesięcy wcześniej, głodując i marznąc w okupowanej Warszawie, wymyśliła najpopularniejszą, ale i chyba najbardziej optymistyczną polską piosenkę tamtego okresu.
„Ulica Francuska w Warszawie, zima, mróz w mieszkaniu i we mnie. Straszliwy głód. Otrzymałam właśnie polecenie napisania tekstów. Ołówek wypadał ze zgrabiałych rąk, mózg zamarzał. Nie było światła, tylko jakiś knocik, lampeczka. Chyba właśnie wtedy – już dokładnie nie pamiętam – powstała piosenka: „Siekiera, motyka, piłka, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka” – tak w 1975 roku na łamach „Głosu” wspominała okoliczności jej powstania pani Anna Jachnina.
Mimo pojawiających się tu i ówdzie wypowiedzi, w których przyznawała się do napisania piosenki, oficjalnie autor „Siekiery, motyki” do dziś pozostaje nieznany.
Sytuacja ta zaczęła się zmieniać w 2010 roku, kiedy do bydgoskiego mieszkania zmarłej w 1996 roku Jachniny sprowadził się jej wnuk Wojtek Jachna i towarzyszka jego życia Justyna Górska.
– Kiedy wraz z Wojtkiem wprowadziliśmy się do mieszkania, zastałam pokój pełen pamiątek po babci. Kartony dokumentów, rzeźby, meble , bibeloty ludowe… z powodu braku czasu wszystko to złożyliśmy w piwnicy – wspomina Górska. – Jednak pewnej niedzieli zaszyłam się w piwnicy i dosłownie zatopiłam się w dokumentach, papierach, teczkach... Była tego taka ilość, że trudno było przejrzeć to wszystko w kilka godzin. To, co odnalazłam w tych zbiorach, przerosło jednak moje najśmielsze oczekiwania.
Pani Justyna posegregowała materiały. Były tam wytyczne dla potomnych, listy z Auschwitz, biografie artystów ludowych i korespondencja z nimi, prywatne listy z czasów wojny, kilkaset scenariuszy audycji radiowych, pamiętnik z Oświęcimia spisany już w Szwecji…
– Między tymi materiałami były artykuły z magazynu „Czas” i „Kuriera Ilustrowanego”, a w nich wywiady z babcią, w których spokojnie opowiada, jak napisała „Siekierę, motykę”– dodaje Górska. – To było strasznie emocjonalne przeżycie. Nagle list po liście, teczka po teczce poznawałam życie kobiety, prababci mojego syna, która mimo swoich traumatycznych przeżyć potrafiła odnaleźć sens w życiu.
Ktoś podpisany X.Y.
Postać Anny Jachniny stała się dla Justyny Górskiej obsesją. Zaczęła przeglądać książki, czytać artykuły historyczne. Szukać wszystkiego, co mogłoby się w jakikolwiek sposób z nią wiązać. Tym sposobem trafiła na publikacje profesora Tomasza Szaroty, autora m.in. „Okupowanej Warszawy dnia codziennego”. W jednej z jego prac znalazła fragment o „Pamiętniku z oblężenia Warszawy” autorstwa kogoś podpisanego X.Y.
– To był jeden z konspiracyjnych pseudonimów babci – mówi Górska. – Zadzwoniłam do profesora Szaroty. Byłam ciekawa, czy może ma to wydawnictwo, czy wie o babci coś więcej. Był zaskoczony, a informację o tym, że to „Hanka” (kolejny konspiracyjny pseudonim Jachniny – przyp. red.) napisała „Siekierę, motykę” uznał za rewelację. To dzięki niemu sprawą babci zainteresował się bydgoski IPN.
Ani Instytut Pamięci Narodowej, ani prof. Szarota nie mają dziś wątpliwości, że to właśnie Jachnina była autorką „Siekiery, motyki”. Dość przypomnieć, że w najnowszym, czwartym wydaniu „Okupowanej Warszawy dnia codziennego” Szarota napisał jednoznacznie: „Jedną z najpopularniejszych piosenek okupowanej Warszawy była „Siekiera, motyka”. Jej odmiana okupacyjna powstała jesienią 1942 r., potem piosenka kilkakrotnie ulegała przekształceniom, dochodziły coraz to nowe zwrotki, wykonawcy śpiewali ją w różnych wersjach, chyba często wprowadzając własne innowacje. Dopiero przygotowując do druku obecne, czwarte wydanie dowiedziałem się, kto był autorem słów owego ulicznego „przeboju”. Napisała je Anna Jachnina, współautorka konspiracyjnej broszury „Anegdota i dowcip wojenny”, na zlecenie szefa komórki „Sztuka” (Biura Informacji i Propagandy AK – przyp. red.) – Aleksandra Kamińskiego z przeznaczeniem dla śpiewaków ulicznych. Tekst piosenki opublikowano pierwszy raz w zbiorku „Posłuchajcie, ludzie...” w lutym 1943 roku.
W momencie, gdy kończono jego druk, Jachnina od trzech miesięcy była w Auschwitz.
Świadectwo formatu
Popularność „Siekiery, motyki” była ogromna, po wojnie dodatkowo zwielokrotniona dzięki słynnemu filmowi Leona Buczkowskiego „Zakazane piosenki” z 1946 roku.
Dlaczego Jachnina nigdy nie dochodziła swoich praw do piosenki, można zrozumieć, jeśli pozna się trochę jej charakter i niespotykany dystans, tak do świata, jak i własnej osoby. Dziwne jednak, że poza dwoma czy trzema wywiadami udzielonymi gdzieś w latach 70. nikomu, nawet rodzinie, nie przyznawała się do swojego autorstwa. Choćby na zasadzie rodzinnej anegdotki. Czyżby z obawy przed represjami bezpieki? Jakby nie patrzeć, upublicznienie tego faktu łatwo doprowadziłoby do ujawnienia jej AK-owskiej przeszłości. A to, do pewnego momentu bywało śmiertelnie niebezpieczne.
– Nie sądzę – podkreśla dr Katarzyna Maniewska z bydgoskiego IPN. – Ale zaznaczam nie mam, w tej kwestii wiedzy źródłowej. Opieram się tylko na oglądzie całości postawy i działań Anny Jachniny. A mówimy o postawie „żołnierza” podziemnej Armii, walczącego z piórem po to, by „śmiechem zabijać wojnę”; „żołnierza” walczącego ze świadomością ogromu codziennego ryzyka. To raczej kolejne świadectwo formatu Anny Jachniny. Kiedy już rozpytywana przez dziennikarzy – zwłaszcza kiedy miała już ugruntowaną opinię twórcy i pierwszej damy redakcji Regionalnej Rozgłośni Polskiego Radia w Bydgoszczy – wspominała i relacjonowała tamte wydarzenia, dodawała natychmiast, jakby z zawstydzeniem, że przecież tylu ludzi przeszło znacznie więcej, więc to, co przeżyła, było tylko „jak ziarnko piasku”. Tak jakby w cieniu dramatu innych zawstydzały ją publiczne zachwyty nad jej biografią – dodaje.
Czy takie obawy były zasadne? Inaczej mówiąc – czy IPN-owskie akta mówią coś o inwigilowaniu Jachniny przez bezpiekę?
– Kwerenda przeprowadzona na mój wniosek przez Wydział Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN, Delegatura w Bydgoszczy nie doprowadziła do odnalezienia jakichkolwiek, poza aktami paszportowymi, materiałów wytworzonych przez aparat bezpieczeństwa na temat Anny Jachniny – oświadcza dr Maniewska. – Podobny efekt przyniosła kwerenda w gdańskim archiwum IPN.
Pierwsza wielka ofiara
Obraz Jachniny, jaki wyłania się z opowieści bliskich, ocalałych dokumentów i pozostawionych przez nią utworów (wierszyków, wspomnień, rysunków), całkiem jasno przedstawia osobę, którą traumatyczne doświadczenia przekonały o ludzkiej małości, a to z kolei zabarwiło wszystkie jej działania dystansem do życia i, w pozytywnym sensie, cynicznym przymrużeniem oka. W tak traumatycznych czasach, jakich dostarczyła II wojna światowa, każdy jakoś uciekał – jedni w heroizm, inni w poddanie się, Jachnina w cyniczny śmiech. A fakt, że miała przed czym uciekać.
Urodzona w 1914 roku w Ciechocinku przez kolejnych 20 lat wiodła spokojne, beztroskie życie zwyczajnej dziewczyny. Nie wykazywała żadnych nadzwyczajnych talentów, niczym szczególnie się nie interesowała. Zawarte w 1935 roku małżeństwo z polskim oficerem Julianem Jachną i dwa lata późniejsze narodziny córki uczyniły ją szczęśliwą żoną i matką. Wybuch wojny zmienił wszystko. Mobilizacja, wyjazd męża na front, wreszcie 1 września i nieoczekiwana śmierć córki… W pamiętniku sucha notka: „W stanie dziecka następuje raptowne pogorszenie. Nieoczekiwanie dla lekarzy serduszko odmawia posłuszeństwa. Transfuzja krwi i znów pewne nadzieje. 1 IX 1939 – Nadzieje zawodzą – dziecko umiera. Coś ciężkiego zwala się na mnie. W głowie pustka. Poruszam się jak automat, robię, co mi każą. Pierwszy nalot na Warszawę, który bierzemy na razie jako próbne ćwiczenia”.
Następnego dnia Jachnina, podobnie jak reszta warszawiaków przekonuje się, że to bynajmniej nie ćwiczenia.
„ Od rana biegam z siostrą, załatwiając formalności związane z pogrzebem. Miasto kipi. Ciągłe alarmy i naloty. Ledwo wyskoczy człowiek z jednej bramy, już go pchają do drugiej. Z tramwaju co chwila wyrzucają – nic załatwić nie można. Jesteśmy nieludzko wyczerpane. Jedziemy na cmentarz, celem wybrania miejsca. Na Powązki przybywamy po to, by ukryć się zaraz w rowach przeciwlotniczych przed nowym atakiem z powietrza. Nie wiem, czy przypadek, czy bestialskie ustosunkowanie się nieprzyjacielskich lotników doprowadza do zrzucenia gradu bomb na cmentarz. Widzimy z daleka wylatujące w powietrze wśród drzew cmentarnych kawałki pomników, jakieś szczątki blaszanych wieńców i wielkie fontanny piasku i kamieni. Bestialstwo dochodzi do szczytu” – notuje, by w następnych wersach dać przytłaczający obraz bombardowania cmentarza.
„Część cmentarza przedstawia makabryczny widok, nasuwając swym wyglądem na kliszę wyobraźni piekło Dantego z jego okropnościami. Chwilami przerasta nawet najbujniejszą wyobraźnię. Połamane krzyże, porozrywane grobowce, wyrwy w alejach. Słychać jęk. Podchodzimy szybko. Przed oczami straszny widok. Pracownik cmentarza schował się przed nalotem do betonowego grobowca. Ale i tu dosięgło go przeznaczenie, bomba rozbiła grobowiec. Czaszki, szkielety pomieszane z resztkami pogruchotanych trumien tworzą stos, z którego wystaje część tułowia nieszczęśliwego rannego. Idziemy dalej. Przed nami lej. Z leja wystaje metalowa trumna z całym kościotrupem, który ma czaszkę przykrytą ręką urwaną żywemu człowiekowi. Na sąsiednim drzewie wiszą szczątki do niedawna żywego człowieka. Po korze drzewa płynie krew. Już dłużej wytrzymać nie mogę, wracamy do administracji. Po południu pogrzeb córeczki. Moja pierwsza wielka ofiara, jaką złożyłam wojnie”
Na następne nie musiała długo czekać. Przez cały wrzesień 1939 roku pracowała w szpitalu, opatrując rannych, obserwując rozmiar zniszczeń. To dopełniło traumę po śmierci córki. Kiedy pod koniec 1941 roku rozpoczęła działalność konspiracyjną w Biurze Informacji i Propagandy AK, była już tą kobietą, którą znamy z „Po Auszwicu sobie chluptam” i „Siekiery, motyki” – twardą i wyrachowaną, z jednej strony traktującą humor jak panaceum na wszechobecne nieszczęścia, z drugiej – wykorzystującą go trochę jak narzędzie zemsty.
„Satyra w czasie wojny odegrała ogromną rolę – pisała już po wyzwoleniu. –To była broń, skuteczna broń polityczna. Niemcy byli stale w napięciu, dowcip podważał ich pewność siebie, poczucie wyższości (…) Warszawiacy przekuwali na dowcip wszystkie posunięcia polityczne i frontowe (nie tylko Niemców), rejestrowali terrorystyczne akcje okupanta wobec ludności cywilnej. Ulica reagowała jak najczulszy sejsmograf. Im większy ucisk i terror, tym dosadniejsza i nieprzebierająca w środkach satyra. To był bezpiecznik, mechanizm samoobrony”.
Auschwitz
3 listopada 1942 zostaje aresztowana przez Gestapo podczas „kotła” w punkcie kontaktowym przy ul. Wilczej 54. Nie musiano jej nic udowadniać, a ona mogła darować sobie tłumaczenie – miała przy sobie ostatnie poprawki redaktorskie do książki „Anegdota i dowcip wojenny”. Potem był miesiąc na Pawiaku. A później Auschwitz.
„Dn. 27 XI 42 r. O świcie przyjeżdżamy do Oświęcimia z Pawiaka w sumie 53 kobiet. Szaro. Pada deszcz ze śniegiem. Ślizgawica. Bokiem suną konwojenci. Mężczyzn prowadzą osobno. Z dali widzimy świetlany, migotliwy wąż, to druty okalające obóz. Co trzeci słup oświetlony lampą. Pejczem popędzają. Przekraczamy bramę – już w obozie. Gliniasta, błotnista .... Cuchnące rowy. Kupy śmieci i odpadków. Na tym tle baraki. Szare, wąskie z powybijanymi okienkami. Pusto. Wtem, od baraków w mroku odrywają się jakieś postacie i brną ku nam poprzez błoto. Przyglądamy się ciekawie. Długie, brudne pasiaki. Szmatami okręcone nogi, krótko obcięte włosy jeżą się szczeciną spod chustek. Skradają się ku nam, wołając „Dajcie chleb, dajcie papierosy, wszystko wam zabiorą”.
„Śmierć przeważnie w każdym budzi lęk. Widziałam twarze, które świadome zbliżającej się śmierci zniekształcone były przerażeniem, inne twarze były bardzo blade i bardzo spokojne, inne robiły wrażenie złapanych w potrzask zwierzątek, które czołgały się, całowały buty, na próżno wyciągających ręce z obłędnym strachem w oczach”.
W Oświęcimiu Jachnina przebywała do października 1944 roku, kiedy to z grupą innych „Numerów” przetransportowana do obozu koncentracyjnego Ravensbruck ulokowanego na terytorium III Rzeszy. Po wyzwoleniu za pośrednictwem mediacji Czerwonego Krzyża wraz z siedmioma tysiącami wyzwolonych z obozu kobiet wyjechała do Szwecji.
Wielce szanowna pani profesór
Kolejny etap w życiu Jachniny rozpoczął się w 1947 roku, kiedy wróciła do Polski. Jako były AK-owiec ryzykowała sporo, a jednak ryzyko to podjęła. Nikt nie wie, jak do tego doszło, ale wkrótce Jachnina podjęła pracę w Rozgłośni Regionalnej Polskiego Radia w Bydgoszczy, zajmując się tam twórcami ludowymi ziemi chełmińskiej, Kaszub i Kociewia. Jeździła na kilka dni w teren, nagrywała ich muzykę, robiła z nimi wywiady. W ciągu kilku lat stała się jedną z najbardziej wyrazistych osobowości radiowych tamtego regionu.
– Na początku pracy, w 1948 roku trafiła do redakcji publicystycznej, nie zagrzała jednak tam miejsca – mówi Górska. – Ciągnęło ją do ludzi, w teren. Tak trafiła do redakcji wiejskiej, zaczęła wyjeżdżać na wieś. Początkowo wcale nie zajmowała się folklorem, ale szybko zorientowała się, że właściwie to ci artyści ludowi są ostatnimi świadkami kultury ludowej, że są gatunkiem na wymarciu. Myślę też, że po tym, co przeszła, nareszcie odnalazła w życiu swoje miejsce, gdzie mogła się realizować, z dala od polityki i wszelkiego rodzaju sporów systemowych ona po prostu robiła swoje, nie oglądając się na innych.
Robiła swoje, ale to „swoje” robiła dla innych. Twórców ludowych nie tylko promowała w radiu, ale też zupełnie prywatnie i bezinteresownie opiekowała się nimi. W zbiorach Justyny Górskiej są całe sterty listów z podziękowaniami, drobne upominki.
– Babcia była dla nich wsparciem nie tylko duchowym, ale i finansowo-organizacyjnym – przyznaje Górska. – To z jej przyczyny powstała w Bydgoszczy Cepelia. Starała się, aby artyści ludowi mogli zarabiać pieniądze, aby nie chałturzyli, bo jak mawiała, chałtura zabija sztukę, organizowała festiwale i wystawy, sama kupowała ich prace, czego efektem stał się jej zbiór. Po cichu, nie mówiąc nic nikomu, dawała im pieniądze na opał czy jedzenie, odkryła wielu znanych potem twórców sztuki ludowej, np. rzeźbiarza Stanisława Zagajewskiego, śpiewaczki pałuckie Rozalię Łukaszewicz i Franciszkę Tubiszową, kaszubskiego barda Wicka Rogalę, który to pisał do niej później piękne listy, tytułując ją „wielce szanowną panią profesór”.
Babcia zupełnie autonomiczna
Anna Jachnina zmarła 20 lipca 1996 roku. Doceniona jako reporterka radiowa, zupełnie zapomniana jako osoba, której małe, napisane w pośpiechu dziełko stało się dla powojennych pokoleń symbolem Warszawy czasów okupacji, zaś tym okupowanym znacznie umiliło życie. Jaką była kobietą?
– Kiedy żyła, była dla mnie po prostu bardzo dobrą babcią, która gotowała pyszne obiady i dawała kieszonkowe - mówi Wojtek Jachna. - Teraz widzę, że była na pewno postacią nietuzinkową, wymykającą się pewnym standardom. Pamiętam na przykład, że mimo wielkiej wiary w Boga, którą miała po przeżyciu Oświęcimia, usłyszałem od niej wielką krytykę Radia Maryja, które wtedy zaczynało swoją działalność. Chodziło oczywiście o wykorzystywanie pewnych stereotypów dotyczących Żydów czy socjalistów. Dało mi to wtedy do myślenia i pokazało, że moja babcia jest postacią zupełnie autonomiczną. Myślącą, i to w dodatku myślącą po swojemu.
Co powiedziałaby, gdyby dowiedziała się o próbach Justyny Górskiej przypisania jej nazwiska do „Siekiery, motyki”? Zapewne cynicznie zmrużyłaby oko.
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.