Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Michael Jackson – „Michael” ** i ½

Marcin Flint 30-12-2010, ostatnia aktualizacja 30-12-2010 06:00

Źle się stało, że „Michael” ujrzał światło dzienne w postaci innej niż dodana do jakiegoś ładnego wydania zbiorczej dyskografii ciekawostka. Nie jest to album jacksonowski, nie czuć w nim charakteru króla popu. Wykonano pierwszy krok do tego, by przyszłe pokolenia zapamiętały go jako produkt, którym nie był.

"Michael, Michael"
źródło: materiały prasowe
"Michael, Michael"

Skóra cierpnie od samego początku. W „Hold My Hand” bardzo mało Jacksona, a bardzo dużo Akona. Zmasakrowane efektami wokale plus jedna z tych prymitywnych, hurtowo dostarczanych przez Senegalczyka melodii składają się na smutny obraz.

Żeby było uczciwie, tak słabo nie jest oczywiście przez cały czas. Broni się wszystko, co funkuje, rwie do przodu, opiera się o groove znany z tego, co artysta robił w latach 90. – „Hollywood Tonight”, „Behind The Mask” czy w mniejszym stopniu „Breaking News”. Zapewne spora w tym zasługa Teddy’ego Rileya, potentata na polu czarnej muzyki.

Nie sfuszerował, choć niestety nawet w tych numerach można kwestionować wartość dodaną – tu saksofon dobry dla tych, którzy czarnej muzyki uczyli się ze składanek Fabryki Trzciny, tam zaskakująco płaskie brzmienie. Nawet rewelacyjnie rozpoczynający się „Monster” nosi znamiona niedokończenia, braku dobrego pomysłu na rozwinięcie. I łatwiej zapamiętać w nim zaskakująco dobry rap 50 Centa niż zaśpiew MJ.

Rzekomy gospodarz płyty blaknie z numeru na numer, pośmiertnie zostaje odarty z całej swej osobowości. Słuchając „Michaela”, nikt nie uwierzyłby, że Jackson jest w stanie nagrać prawdziwe poruszającą balladę. Bo takie „Keep Your Head Up” to tylko rzewna lichota od drugoligowego producenta-rutyniarza, dobra co najwyżej na ścieżkę dźwiękową jakiejś nieudanej kreskówki Disneya i na treningi chórów gospel. Nudne retro-kołysanki w stylu „(I Like) The Way You Love Me” przerabialiśmy tysiąc razy. Niemożliwe do zapamiętania „Best Of Joy” ma brodę dłuższą od narkotyczno-alkoholowych ciągów Amy Winehouse. Tyle że Amy zrobiłaby lepszą, bardziej twórczą rzecz, śpiewając przez rurę do intubacji i wystukując ręką bit na respiratorze.

Dobrych odpowiedzi na kicz nie ma zbyt wiele. Chwała Kravitzowi, który przypomniał o błyskotliwej syntezie rocka i r’n’b, jaką Michael porywał. Jego ultragładki, chłopięcy, a zarazem wściekły głos odnajduje się doskonale między zadziorną gitarą a niebanalnymi brzmieniami perkusji w "(I Can't Make It) Another Day”.

Szkoda, że w towarzystwie „Jacko” nie znalazło się więcej takich osób. Wiem, że ostatnia dekada to był czas dla Jacksona zupełnie stracony.

Nie uwierzyłbym, że artysta byłby w stanie znów narzucać swój gust światu, wyprzedzić konkurencję, bo wówczas musiałby otaczać się ludźmi pokroju Flying Lotusa czy Organized Noize. Ale ja bardzo chciałem w to wierzyć. „Michael” zabiera resztki złudzeń. Niech lepiej ostatni wielcy, hipnotyzujący miliony twórcy tacy jak Madonna czy Elton John każą w testamencie spalić wszystkie rozgrzebane nagrania.

„Michael” Michael Jackson Wyd. Sony Music Ocena: 2,5 / 6 Cena: 63,49 zł Data premiery: grudzień 2010

zyciewarszawy.pl

Najczęściej czytane