Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Piosenka to wszystko

Dominika Węcławek 13-05-2010, ostatnia aktualizacja 20-05-2010 22:08

Przed laty śpiewała „O mnie się nie martw, ja sobie radę dam”. Dziś potrzebuje wsparcia. Kasia Sobczyk, królowa bigbitu walczy z rakiem w ursynowskim hospicjum onkologicznym. Nie poddaje się. – Wcale nie choruję, tylko odpoczywam przed kolejnymi występami – mówi.

Łatwo jej uwierzyć. Drobna, radosna, tryskająca energią, żartuje i uśmiecha się. Na krześle leży zbiór polskich dowcipów, na oparciu przygotowane wieczorowe dodatki. Tylko na szafce nocnej, obok gazety z artykułem o jej ostatnim koncercie, leżą lekarstwa. Te „konwencjonalne”, przygotowane przez lekarzy z hospicjum, jak i te eksperymentalne.

Sto pomysłów

– Tu mam specjalną mieszankę selenu z selerem, to coś nowego, jechaliśmy po to do instytutu – wyjaśnia artystka.

Lekarze pogodzili się z jej fanaberiami. Kasia – bo w żadnym wypadku nie Katarzyna – próbowała już wszystkich sposobów na wypędzenie choroby, ta jednak zawsze powraca. Wokalistka nie daje jednak za wygraną. – Kasia lubi wychodzić. Zabieram ją do kościoła, byliśmy na zakupach – opowiada Piotr Miks, muzyk i jej przyjaciel. Jedna z niewielu osób, które przychodzą na więcej niż konwencjonalny kwadrans i wręczenie kwiatków. A zasady w hospicjum na ul. Pileckiego są proste – chory może wyjść, ale jedynie pod opieką innej osoby.

– No to kiedy pojedziemy po ciasto? Na Grochów, tam jest taka wspaniała cukiernia, robią doskonałe wypieki, nie za słodkie, a ja mam taką ochotę na sernik albo makowiec – rozmarza się Sobczyk.

Spontaniczna niczym mała dziewczynka, ma sto pomysłów na minutę i najróżniejsze zachcianki.

Chętnie też mówi o nowych piosenkach i o planowanych koncertach. Jakiś czas temu przygotowywała materiał wspólnie z Ryszardem Poznakowskim, jednym z Trubadurów, który napisał takie przeboje jak „Trzynastego” czy „Mały Książę”. Ale sprawa się urwała – nie zaprasza na próby, nie planuje nagrań. Kasia jednak ma własne plany. W czerwcu chce stanąć na scenie.

Mała wszystko zakosi

Artystka przyznaje, że śpiewanie to jej całe życie. Występowała już w szkole. Jako nastolatka śpiewała piosenki Edith Piaf, akompaniując sobie na gitarze.

– Już wtedy grałam dużo i byłam rozpoznawana w okolicy. Jeździłam z reprezentacją mojej szkoły, zabierali mnie wszędzie, gdzie się dało, i chwalili się mną – wspomina artystka. Ale to nie o scenie marzyła. – Chciałam być nauczycielką i bardzo kochałam dzieci. Kiedy widziałam, że mnie samą tak marnie uczą, czułam konieczność rozwijania się, głód wiedzy i potrzebę dalszego dzielenia się nią – mówi.

W klasie była bardzo lubiana. Gdy rozeszła się wieść, że Sobczykówna idzie do szkoły pedagogicznej, w ślad za nią ruszyły inne koleżanki. I kto wie, być może udałoby się zrealizować plany, gdyby nie przyjazd Czerwono-Czarnych do Koszalina.

Trójmiejscy prekursorzy rodzimego rock’n’rolla poszukiwali młodych talentów. Dzięki ich akcji zabłysnęły gwiazdy wielu artystów początku lat 60. Także Kasi Sobczyk.

Młoda, niepełnoletnia jeszcze wokalistka szturmem weszła do dziesiątki najlepszych solistów przesłuchiwanych przez grupę. Pozostawał jeden problem: co zrobić z nauką?

– Czerwono-Czarni grali już rok z Karin Stanek. Pomyślałam, że skoro jej się udało skończyć eksternistycznie szkołę, to i ja dam radę – wyjaśnia. Dopingowali ją przyjaciele:

– Mówili , że jeśli ja się nie zgodzę, to zaproszą inną, a potem do końca życia będę żałowała. Zaryzykowałam i udało się.

Wystąpiła poza konkursem w Opolu, na swoim pierwszym wielkim festiwalu. - W 1963 roku zespół przedstawił mnie jako nowy talent. Mogłam wybrać sobie dwie piosenki i, chociaż wtedy śpiewało się włoszczyzną bądź po angielsku, zdecydowałam się na polskie teksty – wspomina.

Tremy przed występem nie pamięta. Po wszystkim wróciła do domu, do Koszalina. Czerwono-Czarni jednak szybko poczuli, że ktoś taki jak ona jest im niezbędny, kupili walizkę i przyjechali błagać jej mamę. Długo nie musieli. Kasia zdała zaocznie egzaminy i kiedy wróciła po roku z festiwalu w Opolu, mogła już nie tylko pochwalić się nagrodą za przebój „O mnie się nie martw”.

– Na kolejnych konkursach słyszałam jak koleżanki mówiły „o znów ta mała z Czerwono-Czarnych wszystko nam zakosi” – śmieje się. W połowie lat 60. osiągnęła apogeum popularności.

– Ludzie mnie lubili, bo miałam delikatny repertuar i sama nie byłam wyuzdana. Ubierałam się skromnie, jeśli już nosiłam mini, to nie za krótkie. Dostawałam też dobre piosenki do śpiewania – wspomina. Pisali dla niej Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, Ludwik Jerzy Kern, Krzysztof Dzikowski, Mateusz Święcicki i inni.

– W Czerwono-Czarnych starali się pisać piosenki pode mnie. Byłam takim młodym, drobniutkim kurczaczkiem, trudno, żebym śpiewała melodramatyczne teksty o opętanej duszy. Koledzy z zespołu nie chcieli mi też robić obciachu – tłumaczy piosenkarka wesoło.

Z repertuarem trafiali w dziesiątkę. Na przykład „Trzynastego”. – Co to była za piosenka! – ekscytuje się. – I jaką miała wartość! Historyczną! Otóż po ogłoszeniu stanu wojennego przyszli do nas panowie i zakazali mi wykonywania tego utworu, bo przecież padają tam słowa „trzynastego nawet w grudniu jest wiosna”. A ja się pytam, a dlaczego, bo przecież to zostało napisane kilkanaście lat wcześniej… No i musieli ustąpić – tłumaczy.

Jak w rodzinie

Kasia bywa uparta, stawia na swoim, mówią, że nie ma łatwego charakteru, a jednak udało jej się działać w zespole. Czas z Czerwono-Czarnymi wspomina jako najpiękniejszy:

– Żyliśmy jak rodzina i chociaż z czasem miałam różne propozycje odejścia, nie chciałam być taką cwaniarą, co to się wybije dzięki komuś, a potem pójdzie sobie. Byłam lojalna, ale po dziewięciu latach szło coraz słabiej i słabiej, przychodzili muzycy, których już nawet przestaliśmy rozpoznawać.

I tak skończyła się przygoda z zespołem. Potem jeszcze Kasia wspólnie z Ryszardem Poznakowskim działała w ramach grupy Wiatraki, aż ostatecznie wybrała karierę solową…

– Wtedy powinnam znaleźć dobrego menedżera. Ja, zapominalska z natury, nie nadawałam się, by sama sobą rozporządzać – wyznaje.

Dziś przyznaje, że za mało występowała i nagrywała. Nie ułożyła sobie też życia osobistego. W obu tych kwestiach nie pomogły kolejne wyjazdy do Stanów i długie rozstania z dzieckiem.

Co prawda za oceanem powstawały nowe utwory, Kasia nagrała nawet dwie płyty. Na brak uwagi nie narzekała, bo i publiczność zawsze dopisywała. Najczęściej grała jednak bez wynagrodzenia. „Będą grube ryby, coś z tego na pewno będziesz miała“ – obiecywali organizatorzy. I na tym się kończyło.

– A ja zawsze byłam łatwowierna, ufam ludziom… – mówi Kasia. Po chwili wyjmuje zdjęcie. – To moja pierwsza miłość – Sergiusz. A druga to muzyka – podkreśla artystka.

Przyjaciel pyta, kiedy ten synuś ostatni raz dzwonił? Jeszcze nie dzwonił… – Ale zadzwoni. Mamy nagrywać piosenki, on ma swój zespół Kaszmir, oni tak fajnie grają – mówi Kasia.

Krótka pamięć

Moda na bigbit wraca, ale legendy polskiej muzyki wcale nie żyją w luksusie.

– Od państwa dostaję niecałe tysiąc złotych i nie wstydzę się mówić o tym głośno, bo taka stawka nie mnie przynosi wstyd… – mówi Sobczyk, dodając, że zarabia od czasu do czasu, jeżdżąc z recitalami. Ostatni był trzy miesiące temu w Łodzi, następny w czerwcu w Warszawie.

Ale to nie pieniędzy najbardziej jej brakuje. Potrzebuje towarzystwa, kogoś, z kim można pójść do drogerii po szminkę, żeby się móc umalować do zdjęć, kogoś, kto by z nią posiedział i pożartował. Na rodzinę liczyć nie może, bo wszyscy mieszkają na północy. Mama i siostra same zmagają się z chorobą. Najczęściej jest przy niej Piotr Miks, zabiega o to, by – o ile dobrze się poczuje – mogła wrócić na scenę. Jego żona pierze ubrania Kasi. Jest też żona jednego z zaprzyjaźnionych lekarzy, co zawsze doradzi i dobierze eleganckie stroje. Koleżanka wpadnie, podrzuci pumeks, pójdzie do sklepu po ulubione jogurty, załatwi masażystkę... Czasem wpada Halina Frąckowiak. Tymczasem do hospicjum przyjść może każdy, nie ma ścisłej listy odwiedzających. Warto, choćby ze względu na niezapomniane „o mnie zapomnij, o mnie się nie martw, ja sobie radę dam”.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane