Świąteczna „Głowa z Mordą”
Wyobrażacie sobie świat bez lodówek? Albo święta z potrawami psującymi się po dwóch dniach? Jak sobie wtedy radzili nasi pradziadowie? Zajrzeliśmy do starych gazet...
Jedynymi środkami konserwującymi były niegdyś sól i ocet. Stąd wielka popularność śledzi. Sprowadzano je głównie z Gdańska i Elbląga – mnóstwo rodzajów – hamburskie, korzenne... Ale tytułowa „Głowa z Mordą”? Otóż w „Gazecie Warszawskiej” sprzed 200 lat odnaleźliśmy „Taxę” wydaną przez Zastępcę Prezydenta Municypalności Miasta Stołecznego Warszawy. W roku 1809 toczyły się w Europie kolejne wojny napoleońskie i jedzenia nie było zbyt dużo. Dlatego też w Warszawie ustanowiono na świąteczny grudzień dwie „Taxy” – na pieczywo oraz mięso. Wedle tej na wołowinę „Głowa z Mordą” nie mogła kosztować więcej niż 1 złoty 10 groszy. „Podgarle” – groszy 11, a funt sadła wieprzowego – 1 złoty 6 groszy. Chleb za 12 groszy nie mógł ważyć mniej niż 3 funty, zaś 24-groszowy – 7 funtów.
Ostrzegano też mieszkańców stolicy, by w ferworze zakupów nie brali jako reszty fałszywych talarów pruskich „pod rokiem 1785”. Jednak „Gazeta Warszawska” pocieszała swoich czytelników, że fałszywki „łatwo bardzo mogą bydź od prawdziwych rozeznane przez (...) brzęk niewłaściwy, gdyż są cynowe”.
Zjeść...
Znacznie więcej od wiadomości sprzed dwóch stuleci powiedzą nam gazety z roku 1859. „Kurier Warszawski” reklamował „Świeże Winogrona Hiszpańskie z Malagi, pasztety ze Strasburga oraz FRUITS GLACES z Paryża”. Jak napisano, „nadeszły one schnellengiem do składu win i korzeni Stanisława Rozmanith przy Nowym Świecie”. Usiłowaliśmy rozgryźć dziwne terminy; otóż rzecz szła najprawdopodobniej o owoce przewożone w specjalnych skrzyniach z rąbanym lodem, czyli dzisiejsze mrożonki, i szybką dostawą, ale nie wiemy jaką (pociąg pośpieszny zwano wtedy w mieście – ”sznelcugiem”).
Tenże sam pan Rozmanith reklamował się w „Gazecie Warszawskiej”, iż ma na składzie w „Hotelu Polskiem” – „sery szwajcarskie, hollenderskie, limburgskie, neuchatelskie, etc., salami weroneskie, szynki Bayońskie, Minogi Elblązkie, nie mniej bakalie świeże w gatunkach doborowych”. Palce lizać. Gdy komuś nie odpowiadały sery importowane, to mógł zjeść robione w dobrach włodawskich, gdzie „Szwajcar umyślnie sprowadzony wyrabia sery szwajcarskie odznaczające się dobrocią”. Ale proszę zwrócić uwagę, iż są to wszystko produkty wolno psujące się.
Smaczne rzeczy trzeba dobrze przyprawić i popić. Czym? O to starał się skład przy ulicy Senatorskiej pod nr. 471. A mieli tam: „Cukru Sulikowskiego w głowych funt po kopiejek 16, kawy (...) w zielonym papierze funt po 30 kop. w różowym – 20 kop. Drożdży prassowanych na funty i łuty, musztardy Dusseldorfskie, angielskie, sareptańskie itd”.
Minęło pół wieku i w roku 1909 Dom Handlowy Kuryluk oraz Rogulin przy placu Mirowskim oferował „na Święta Bożego Narodzenia kawior świeży mało solony – biełużny, jesiotrowy, prasowany. Prosięta Moskiewskie, szynki litewskie na sposób westfalski, pasztety strasburskie”. A na koniec dodawał – „posiadamy odpowiednie chłodnie, urządzone podług najnowszych wymogów techniki i hygjeny”. Czyli produkty szybko psujące się nie w każdej już firmie sprawiały kłopoty.
A jak wyglądały reklamy świąteczne z ostatniego spokojnego roku przedwojennej Polski, czyli z 1938? Bracia Pakulscy proponowali karpie żywe i śnięte (te pierwsze o 30 groszy droższe), perlice po 2,8 za kilogram, a pulardy po 2,4.
Co ciekawe, wraz ze wzrostem liczby lodówek w sklepach i mieszkaniach (przede wszystkim nie elektrycznych, a z szufladami na lód) malała liczba reklam żywności. Bo szło się już do magazynu i... wszystko było!
Wypić...
Mniej więcej przed dwustu laty mieliśmy w mieście 56 browarów, więc z piwem nie było problemów. Wódki też zacne, a działało już 48 gorzelni. I pewnie dlatego w gazetach o nich wiele się nie naczytamy. Pojawiły się też destylatornie – nazwa obca, ale brzmiąca nieźle, a poza tym zapowiadająca wódki mało skażone niesmacznymi związkami.
„Gazeta Warszawska” udzieliła przed świętami miejsca reklamie firmy ze wsi Suchanie, leżącej „przy trakcie z Włodawy do Lublina”. Otóż „wódki Gdańskie, Słodkie, Likwory, Kremy i Rum wyrabia znany ze znajomości swej sztuki Destyllator Jacek Szymański”. Z kolei przed stu laty „Kurwar” zamieścił reklamę kilku piw sprzedawanych przy Chłodnej 45. A były wśród nich: „Leżak, Pilzneńskie, Monachijskie, Kulmbachskie oraz Lager”. Brzmią dobrze, a jak smakowały? Większość nie była tak napchana gazem jak dziś, więc może by nas rozczarowały...
Nieco ciekawszy towar miał przy Nowym Świecie 43 Mikołaj Żyżyn, który „na święta otrzymał (...) wina dońskie musujące do kruszonów i wódką Piotra Smirnowa...”. No, tę to bym sam wypił, bo to nic innego jak dzisiejszy Smirnoff, tylko robiony na prawdziwie rosyjskiej wodzie, a nie współczesnym nam „byle czym”. Mój dziadek, który przeżył sporo lat w carskiej Rosji, opowiadał, że Smirnow to dopiero miał smak...
Przed ostatnią wojną dobrych wódek nie trzeba było reklamować, gdyż sprzedawały się same. Natomiast na rynek wchodziły często dziwne marki, albo pojawiały się dobre, ale w mieście słabo znane. Na przykład przy Malczewskiego 8 sprzedawano ”Wytworne wódki „Starowin”, w tym śliwowice, Wiśniak na miodzie oraz Jarzębiak na koniaku”. A wszystko firmy Jerzy Jenker i Ska.
Wety
Przed dwoma wiekami wiele produktów trzymano w lodowniach, czyli piwnicach, wypełnionych naturalnym lodem, wyrąbywanych z tafli na jeziorach i stawach. Starczało tego nawet do końca lata. A resztę żywności traktowano solą lub octem albo też – jak owoce – suszono lub kandyzowano, czyli smażono w syropie. Dlatego też dzieciarnia tak oczekiwała świąt, bo można było w kuchni złasować co nieco.
Z czasem pojawiało się coraz więcej gotowych produktów. Rok 1909 – „Znane ze swego wybornego smaku pierniki K. Alexandrowicza – sprzedaż przy fabryce Hoża 46. 20 procent rabatu towarem”. W roku 1938 znany nam i dziś dr Oetker oferował do „pieczywa gwiazdkowego” proszek do pieczenia „Bechin”, a także cukier „Vanillin”. No, ale nie każdemu chciało się piec w domu. Sięgał więc do „Kuriera Warszawskiego” i znajdował reklamę znanej firmy – „Dla grzecznych dzieci z całego miasta, Blikle ma misie ze słodkiego ciasta. Nowy Świat 35”. Dziś ten sam adres.
A za komuny o takich dobrociach nawet nie czytaliśmy, bo towaru nie było. Przed świętami pojawiały się tylko informacje, że do Gdyni zawinął statek z pomarańczami oraz cytrynami. Takie to były wtedy nasze wety, czyli desery.
Dodaj swoją opinię lub napisz na czytelnik@zw.com.pl
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.