Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Lykke Li, „Wounded Rhymes", *** i ½

Dominika Węcławek 07-04-2011, ostatnia aktualizacja 07-04-2011 09:39

Potop szwedzki trwa w najlepsze. Tym razem zalewa nas skandynawska muzyka. Lykke Li, choć nagrała krążek nierówny jak fala, zdążyła podtopić, albo i roztopić wiele polskich serc.

Lykke Li, „Wounded Rhymes"
źródło: materiały prasowe
Lykke Li, „Wounded Rhymes"

„Wounded Rhymes" to powrót artystki z Ystad. Po trzech latach przerwy dała nam krążek, który brzmi z jednej strony znacznie lepiej niż debiut, z drugiej jest podobnie niekonsekwentny.  Oto bowiem otrzymujemy zaskakującą mieszankę utworów magnetyzujących z tymi mdłymi.

Lykke Li ma niesamowitą barwę głosu i to sprawia, że z miejsca przyciąga uwagę. Smutek i nostalgia z odrobiną słodkiej naiwności świetnie sprawdziła się w singlowym „I Follow Rivers". To taka niepokojąca dyskoteka, ponury karnawał. Kto jednak zachwycił się tym utworem, przesłuchawszy całą płytę, może pozostać z mieszanymi uczuciami. Bo są tu spadki formy. Nie urzeka choćby „I Know Places", bliższe tej folkowej stronie Lykke. To taka rozwlekła, nie grająca na żadnych uczuciach ballada zupełnie niepotrzebnie uciekająca pod koniec w elektronikę. Jest też „Love Out of Lust" tyleż milusie, co miałkie. Z drugiej strony mamy „Jerome" - napędzane jakąś mroczną motoryką, pod presją szorstkich brzmień a zarazem będące ładną piosenką. Ciepłe słowo należy się również świetnemu „Get Some" grającemu na podobnych kontrastach.

Li brzmi przez cały czas, jak nieodrodna córka swojego kraju. Bez kłopotu możemy ją umiejscowić gdzieś obok Little Dragon, ale i Robyn. Szwedzkości broni też współproducent albumu, Bjorn Yttling z popularnej grupy Peter, Bjorn & John. Ale artystka przywodzić może też na myśl wokalne dokonania Amerykanki Santigold. Nic dziwnego - skandynawska twórczyni dorastała w otoczeniu punkowych brzmień dzięki muzykalnym rodzicom. Santi White zaś do całej estetyki chętnie się odnosiła.

W najmocniejszych momentach płyta oferuje godziwą rozrywkę bez taryfy ulgowej, prawdziwie alternatywny pop. Niestety „Wounded Rhmes" pokazuje nam też, że Lykke Li brakuje jeszcze spójnego myślenia o własnej twórczości. Mamy nadzieję, że przyjdzie na to czas na trzecim krążku.

„Wounded Rhymes", Lykke Li, wyd. Warner, premiera Marzec 2011, ocena 3,5/6, cena 55 zł.

zyciewarszawy.pl

Najczęściej czytane