Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Wymyślę jakieś szaleństwo

Jolanta Gajda-Zadworna 15-02-2009, ostatnia aktualizacja 17-02-2009 21:59

Przegląd filmów i premiera książki biograficznej to najważniejsze punkty jubileuszu 80. urodzin Kazimierza Kutza. Reżyser opowiada nam o swojej miłości do Śląska, ćwiczeniu komórek i kobietach.

Kazimierz Kutz
autor: Dudek Jerzy
źródło: Fotorzepa
Kazimierz Kutz

Jakie życzenia chciałby pan usłyszeć w dniu urodzin?

Kazimierz Kutz: Wchodzę w osiemdziesiątkę i to jest dla mnie zupełnie nowa liczba. Czuję się zdezorientowany. Ale ponieważ nie mam typowo starczych objawów, mogę sobie tylko życzyć, by ten stan rzeczy trwał jak najdłużej.

Anastazja Kuc, pana mama, mawiała, że drugie z jej pięciorga dzieci urodziło się w czepku. Potwierdza to pan?

Jak najbardziej. Poza zdrowiem, zdolnościami itd. trzeba mieć szczęście. Szansę, żeby się harmonijnie rozwijać. I ja tę szansę dostałem. Pod koniec wojny byłem za młody, żeby zostać wcielonym do Wehrmachtu, a po wyzwoleniu, dzięki ustrojowym zmianom, mogłem skorzystać z dobrodziejstw bezpłatnej edukacji. Chętnie się uczyłem, więc wcześnie wszedłem w świat wielkiej literatury i zachciało mi się być artystą. Tu też miałem szczęście. Postrzegano mnie jako dynamicznego, wesołego, ale i ciężko pracującego, więc dostałem się do Andrzeja Wajdy jako asystent. Odkąd pamiętam, wiedziałem, że nie warto być przeciętnym. Z pełną świadomością, zmierzałem do szczytu, niczym bohaterowie Stendhala.

I jak Julian Sorel rozkochiwał pan w sobie kobiety?

Słabość do płci pięknej wykazywałem od najmłodszych lat. Zafascynowany kobietami, których jako reżyser poznawałem setki, niemal cały czas byłem na etapie „tokowania”: chęci pokazania się z najlepszej strony, oczarowania. Byłem towarzyski i uwodzicielski. I to mi służyło. Być może najważniejszą cechą zawodu reżysera jest umiejętność kontaktu z drugim człowiekiem, a ja ćwiczyłem ją bezwiednie niemal od urodzenia.

Wciąż tak jest?

Lubię kobiety. Fascynują mnie jako istoty tak inne ode mnie, ale gdy ma się 80 lat, jest już to jakby mniej ciekawe. Co nie znaczy, że nie zwracam na kobiety uwagi. Teraz też się za nimi oglądam.

Przed laty zainspirował pan Starszych Panów do stworzenia piosenki „Kaziu, zakochaj się...”. A dziś zanuciłby pan: „Wesołe jest życie... posła, reżysera czy może autora”?

Starsi Panowie przemycili w tej piosence cenną mądrość, a nawet ideologię: starość powinno się przyjmować z poczuciem humoru, bo inaczej człowiek zdechnie. Świetnie, jeśli ma się szczęście do genów, czyli jest się jeszcze w miarę zdrowym i ma się czynny umysł. Ja stale go ćwiczę. Zawsze starałem się żyć intensywnie – sensualnie i umysłowo – żeby komórki były czynne, bo nie używane obumierają i to jest kara za głupotę i lenistwo. Zawsze byłem aktywny, przebijałem się z „proletu” do high life’u. Mam więc komórki rozbuchane i wytrenowane. Wciąż żyją w napięciu, co jeszcze wymyślę.

A co pan wymyśli?

Za kilka lat – jakieś szaleństwo, którego nikt się nie spodziewa. Czuję, że jeszcze coś takiego się zdarzy, ale wcześniej skończę inne sprawy, do których się zobowiązałem. Głównie jestem zajęty książką, którą piszę od kilkunastu lat. Jest oczywiście o Śląsku. Nazywa się „Piąta strona świata” i ma pokazać, że na Polskę, Niemcy czy Europę trzeba patrzeć poprzez Śląsk, a nie odwrotnie.

Czy o nowej wizji Śląska będzie też opowiadał pana przyszły film?

Nie. To raczej powrót do przeszłości, adaptacja śląskiego arcydzieła napisanego przez Janoscha – chłopca, który wyemigrował z Polski w 1945 roku, a teraz siedzi m.in. w Niemczech i jest człowiekiem wolnym i dziwnym.

Mówimy o autorze, któremu międzynarodową sławę przyniosły książki dla dzieci?

O tym właśnie. Tylko, że mnie zainteresował jego „Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny” – opowieść o mieszkańcach Górnego Śląska od lat 30. do 50. XX wieku.

„Czuję się Ślązakiem, to moja narodowość, moja religia” – stwierdził kiedyś Janosch. Po filmach „Sól ziemi czarnej” czy „Perła w koronie” nikt nie ma wątpliwości, z jakim rejonem uczuciowo jest pan związany. A jednak od kilkunastu lat mieszka pan w Warszawie lub jej okolicach. Dlaczego?

Przyjąłem założenie, że by coś zrobić dla Śląska, trzeba być poza nim. Jestem więc na półemigracji. Z takiej perspektywy lepiej się widzi.

Czytał pan już swoją biografię „Cały ten Kutz”?

Książka jest bardziej o Śląsku niż o mnie. Jestem w niej jak pars pro toto, trochę dziwne, czasem bezceremonialne zwierzę, niby potwór, któremu uważnie się przyglądają. Autorka dotarła do osób i miejsc, o których bym nawet nie pomyślał. Tylko kobieta mogła napisać taką „koronkową” książkę. Przeczytałem ją jak kryminał, nawet nie odczuwając, że to jest o mnie.

Mógłby pan nakręcić na jej podstawie film?

To już byłby kanibalizm. Nigdy nie byłem narcyzem, mam śląską mentalność – tam, jak się coś zrobi dobrze, to się o tym nie mówi. Dlatego na planie nigdy aktorów nie komplementowałem w myśl zasady: No przecież to jest, do diabła, jego zawód! Siebie też tak traktuję. Bez ulgowej taryfy.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane