Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Multipleksy, czyli kinowe zło wcielone

Urszula Lipińska 09-10-2008, ostatnia aktualizacja 23-10-2008 21:49

Multipleksy wkroczyły do stolicy dziesięć lat temu. Miały „zniszczyć” ambitne kino. Tymczasem jutro w jednym z nich zaczyna się 24. Warszawski Festiwal Filmowy. Zobacz komentarz video autorki artykułu.

autor: Guz Rafał
źródło: Fotorzepa

W Warszawie jest 111 wielkich ekranów, przed którymi jednocześnie może zasiąść blisko 25 tys. osób. To wynik dziesięcioletniej inwazji multipleksów na stolicę. Mamy wygodniejsze fotele, doskonały obraz, wyrazisty dźwięk i kilka seansów do wyboru o jednej godzinie. Same luksusy. Niestety, trzeba za nie słono zapłacić, bo aby kino wielosalowe na siebie zarobiło, musi je rocznie odwiedzić milion widzów. Nie minęły więc dwa lata od powstania pierwszego multipleksu, a ceny biletów wzrosły aż dwukrotnie. Dziś na rodzinną wyprawę z dwójką dzieci w weekendowy wieczór trzeba przygotować 100 zł. Są też inne koszty tej transformacji. – Przede wszystkim popularyzacja popcornu! – twierdzi krytyk filmowy Tomasz Raczek. Ale nie tylko.

Klęska urodzaju, czyli złote lata Feminy

Historia warszawskich multipleksów nie zaczyna się od popcornu, ale od Feminy. Tu w 1996 roku do czterech sal wprowadzono najnowsze technologie. – Dźwięk rozchodził się z każdej strony, obraz był jak żyleta – wspomina dyrektor kina Edward Dury. Trzy lata później Femina miała najwyższą frekwencję w Polsce. Rocznie odwiedzało ją 500 – 600 tys. widzów. Wtedy, na drugim końcu Warszawy, pojawiła się konkurencja – Multikino na Ursynowie. Pierwszy multipleks z prawdziwego zdarzenia. 12 sal. Największa z nich mieszcząca 519 osób. Tylko o 55 widzów mniej niż wejdzie do wszystkich czterech sal Feminy.

Na następne molochy nie trzeba było długo czekać. Podobne kina wyrosły na Sadybie, Mokotowie, Bemowie. Ostatnim multipleksem, jaki powstał w stolicy, było Multikino Złote Tarasy z największą salą w Warszawie, mogącą pomieścić jednocześnie 777 osób. Już dziś wydaje się, że podobnych kin jest za dużo, bo i tu zdarzają się seanse grane przy trzech osobach na sali. A daleko nam jeszcze do takich miejsc jak megapleks w Brukseli, w którym znajduje się aż 25 sal. Jednak nie potrzeba było aż takich gigantów, aby nasz rynek zmienił się nieodwracalnie.

Upadek małych kin jako efekt uboczny pojawienia się multipleksów jest specyficzny tylko dla Polski, a w szczególności dla Warszawy. Po inwazji multipleksów w Paryżu nadal działa tam ponad 200 kin studyjnych, w Berlinie – 80. U nas starcie z molochami w ciągu kilku lat wyburzyło ze stołecznego pejzażu m.in. Grunwald, Foksal, Skarpę, Palladium, Relax. Ci, którzy przetrwali pierwsze zachłyśnięcie się warszawiaków miękkimi fotelami i obrazem wysokiej jakości, dziś gromadzą całą publiczność złaknioną ambitnych filmów.

Batman kontra Bergman

– Muranów miesięcznie odwiedza 20 tysięcy widzów. Gramy filmy Ingmara Bergmana i Pedro Almodovara, więc nie jesteśmy konkurencją dla multipleksów – mówi Adam Trzopek, dyrektor kina. Pracująca w Muranowie Iza Wierzbińska dodaje, że widz ambitny nie chce oglądać filmu przy mlaskaniu jedzących popcorn. Nawet jeśli w repertuarze multipleksu pojawi się produkcja artystyczna, on i tak wybierze małe kino.

Z kolei Tomasz Raczek ocenia, że jednym z kin, które najlepiej przetrwało transformację, jest Kinoteka. – Tu jest miejsce i dla komercji, i dla filmu artystycznego. Po prostu uwspółcześniono formę tego kina, zasadniczo nie odchodząc od jego ideałów – mówi.

Znacznie gorzej zniosła to niegdysiejsza bohaterka – Femina. – Wprowadzone przez nas rewelacje szybko obróciły się przeciwko nam. Seanse odbywały się non stop, więc sprzęt nie odpoczywał, sale wiecznie były pełne. Ludzie zwyczajnie zadeptali to kino – mówi Dury. Zniszczone, nie stanowiło już atrakcji przy wciąż wyrastających oszklonych molochach. Teraz swoją rekordową frekwencję Femina zbiera w ciągu czterech lat. Ale wciąż kino ma stałych bywalców, którzy gardzą sąsiednimi: Multikinem Złote Tarasy i Cinema City Arkadia. Np. pan Władysław, który przychodzi tu, bo od ruchomych schodów i restauracji wciąż bardziej interesuje go oglądany film. I ceny biletów – tu znacznie przyjaźniejsze dla studentów.

Nawet jeśli małym kinom powodzi się dobrze, ich właściciele nie mają złudzeń, że nic się przez te dziesięć lat nie zmieniło. – Nadchodzą czasami takie weekendy, kiedy premierę ma naprawdę wielki przebój – „Shrek” albo „Indiana Jones”. I wtedy widzów jest u nas zauważalnie mniej – żali się Adam Trzopek.

Polityka Shreka

Amerykańska branża filmowa kultywuje politykę „weekendu otwarcia”. Chodzi o umożliwienie jak największej liczbie osób zobaczenia filmu tuż po jego premierze i, oczywiście, szybkie na nim zarobienie. Właśnie po to stworzono multipleksy. Dlatego większość ich repertuaru to filmy amerykańskie.

– W zeszłym roku na ekrany weszły 272 filmy. Aż 110 z ich było produkcji amerykańskiej. Bilety wykupione przez widzów na te filmy stanowiły 53 proc. wszystkich sprzedanych biletów – wylicza Joanna Kotłowska z Cinema City.

Klaudia, licealistka bywająca w multipleksie raz na tydzień, nie wyobraża sobie, że w dniu premiery przebojowego filmu mogłoby dla niej zabraknąć miejsca przed ekranem. – Nigdy nie usłyszałam w kasie, że nie ma biletów na mój seans. Wydaje mi się to niemożliwe przy takiej ilości kin w Warszawie – ocenia.

Aż ciężko uwierzyć, że kiedyś kinem masowym nazywano filmy Federica Felliniego czy Andrzeja Wajdy, dziś dogorywające na zdartych kopiach w Iluzjonie.

– To na takie arcydzieła ustawiały się kiedyś kolejki i dla zobaczenia takich twórców żebrało się o bilety u koników – wspomina Raczek. Kinem masowym było kino z najwyższej półki. I masy to kupowały.

– Teraz posiadanie choćby jednego nieamerykańskiego filmu w repertuarze to powód do dumy – dodaje Iwona Buchcic z Feminy.

Dziś pod hasłem „kina masowego” kryją się filmy lekkie, łatwe i przyjemne, których mamy z roku na rok coraz więcej. Filmoznawca Andrzej Bukowiecki tłumaczy, że powodem tego jest fakt, że dzięki multipleksom możemy wprowadzać więcej filmów, nawet po siedem – osiem premier tygodniowo, bo mamy je gdzie pomieścić.

– Zalewają nas więc premiery, których chyba nikt nie potrzebuje. Wystarczyłoby te filmy wydać na DVD – mówi.

Upadek małych kin, „zbanalizowanie” repertuaru, wzrost cen i jeszcze ten okropny popcorn! Nie ma wątpliwości – multipleksy to zło wcielone... Ale nawet właściciele małych kin z pewną nieśmiałością przyznają się do odwiedzania kin wielosalowych. Bo gdzie, jak nie tu, można zobaczyć filmy w najlepszej jakości?

Rodzinny spacer po kinie

Czarno na białym widać, że więcej ekranów to więcej ludzi oglądających filmy. W 2003 roku Cinema City miało w Polsce 11 kin i sprzedało 6,6 mln biletów.

– Dzisiaj mamy 24 kina i w zeszłym roku sprzedaliśmy 11,9 mln biletów – wylicza Kotłowska. Magda Gaca z Multikina zauważa dodatkowy walor wielosalowych kin: możliwość pokazywania na dużym ekranie koncertów i organizacja festiwali filmowych. – Takie imprezy przyczyniają się do postrzegania kina nie tylko jako „rozrywki z popcornem w ręku”, ale także jako pełnowartościowego obiektu kulturalnego.

Zaś Joanna Kotłowska przypomina, że wycieczka do kina to przecież w połowie przyjemność oglądania filmu, a w połowie przyjemność wyjścia z rodziną czy przyjaciółmi i wspólne spędzenie czasu. I być może najważniejszym, co dały nam multipleksy, jest właśnie fenomen rodzinnego chodzenia do kina.

Zobacz komentarz video

Skomentuj tekst i komentarz video

Życie Warszawy

Najczęściej czytane