Pioruny z mocą 250 tysięcy watów
Angus Young miewał na głowie więcej włosów, a Brian Johnson bywał w lepszej formie. Ale zagrali znów świetny koncert.
Dżem – co oni tu robią? Można było usłyszeć przed koncertem. Dlaczego nie gra TSA, tak bliskie muzycznie AC/DC? – pytali siebie fani. Jednak gdy rozbrzmiał zupełnie niewidoczny, rozmazany na wielkiej scenie Dżem, okazało się, że wybór był trafny.
Publiczność dobrze się bawiła, utwór „Strach“ z nowej niewydanej płyty zabrzmiał bardzo hardrockowo, a stare hity odśpiewały tysiące gardeł. Później na chwilę wszystko ucichło. Do czasu, gdy na telebimie pojawił się mknący pociąg. Kilkadziesiąt tysięcy widzów zgromadzonych na płycie lotniska na Bemowie błyskawicznie rozpoznało animację otwierającą wszystkie koncerty na „Black Ice Tour“. Rozpoznało i odpowiedziało wrzawą, która eksplodowała ze zdwojoną siłą, gdy potężnie zabrzmiał riff „Rock’n’roll Train“.
Nieco piknikowa atmosfera, którą budował zapach kiełbasek i lejące się piwo, ulotniła się błyskawicznie. AC/DC jednym akordem spowodowało szał. Ludzie – zwłaszcza ci, którzy przyszli na bemowskie lotnisko już o godz. 15 – natychmiast się rozbudzili, zasilając biegnący w podskokach pod scenę tłum.
„Hell Ain’t A Bad Place To Be“, „Back In Black“, „Big Jack“... Niezależnie, czy kolejny utwór pochodził sprzed trzech dekad, czy dwóch lat, wzbudzał taką samą euforię. Jak zresztą mógł nie wzbudzać, skoro każdy z nich to porcja skondensowanej, rockowej energii, która dzięki magii tego wspaniałego rock’n’rollowego cyrku zupełnie się nie starzeje? Muzycy zresztą robili wszystko, by nadać jej dodatkowej mocy. Choć sami na wielkiej scenie sprawiali wrażenie małych kukiełek, brzmieli potężnie.
Przyjrzeć im można było się dzięki czterem wielkim telebimom. Mimo sześćdziesiątki na karku grali doskonale; równa sekcja, schematyczne, ale cudownie bluesujące solówki Angusa, zdarty głos Johnsona... Nie było w tym nic zaskakującego, a jednak podniecało.
„Dirty Deeds Done Dirt Cheap“, „Shot Down In Flames“, „Thunderstruck“... Przy tym ostatnim napięcie sięgnęło zenitu, a jednocześnie uruchomiła się lawina wspomnień. Tym przecież kawałkiem rozpoczął się poprzedni koncert AC/DC w Polsce, w Chorzowie w 1991 roku. Niby brakowało tu trochę potężnych rytmów Chrisa Slade’a – Phil Rudd nie jest jednak perkusistą tej klasy – utwór zabrzmiał tak dobrze, że aż chciało się usłyszeć coś więcej ze świetnej płyty „The Razor’s Edge“. Muzycy byli jednak bezlitośni – zagrali „Black Ice“. W studiu nie brzmi tak dobrze jak na scenie. Przy „The Jack“ tysiące gardeł odciążyło Johnsona, zamieniając lotnisko w wielki chór, a Angus zrzucił ubranie. Później przy „Hells Bells“ na scenie pojawił się wielki dzwon, a wszyscy wpadli w rock’n’rollowy wir.
Siła koncertów AC/DC jest jednak powalająca. Doskonale znane kawałki, zagrane z polotem, ale bez fajerwerków geniuszu, oklepane zachowanie na scenie i efekciarska gra świateł oraz eksplozji... Wszystko to teoretycznie powinno wiać rutyną. Ale nie wiało. Muzycy – choć grają tę trasę od półtora roku – nie byli ani trochę znudzeni, a porywające tematy „Whole Lotta Rosie“, „Hightway To Hell“ czy „You Shook Me All Night Long“ grali z taką samą radością, z jaką słuchali ich fani.
AC/DC to niepowtarzalne zjawisko, które trzeba było zobaczyć.
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.