DRUKUJ

Co się stało z Anią G.

27-05-2004, ostatnia aktualizacja 27-05-2004 23:37

Umierać można długo i w nieskończoność. Jak Henryka Grabarz. Dla niej śmierć trwa już ósmy rok. Od chwili, gdy Ania założyła czerwony skafander i pomachała jej ręką. Na pożegnanie.

Podobno gdyby posadzić przy stole wszystkich mieszkańców Januszówki, to nawet by się niespecjalnie rozpychali łokciami. Tak ich niewielu zostało. Ci, którym starczyło sił i pieniędzy na bilet do Lublina, pozmywali się z Januszówki pierwsi. Ci, którzy chorowici byli i starsi, odeszli na tamten świat, żeby nie być ciężarem dla dzieci. Bo bieda aż piszczy i na lekarstwa mało kogo stać. Zostało się tylko nielicznym. Jakby przez pomyłkę. Podwórka straszą pustką. Mieszkańcy albo dłubią przy rozlatujących się traktorach, albo siedzą po chałupach i piją wódkę. Bo wtedy chociaż czas tak bardzo nie ciąży, nie uciska. Henryka Grabarz, niewysoka, krępa szatynka, ma około czterdziestki. Mimo to wygląda na steraną życiem kobietę po 50. Trójka dzieci, przeżycia i lichy żywot dały się jej srogo we znaki. Codziennie rano szykuje kanapki dla Iwonki i Grzesia, po czym siada przy kuchennej ławie i kombinuje, co na obiad. Czasem przegląda zdjęcia Ani. Na niewyraźnych odbitkach - Ania w kościółku podczas pierwszej komunii i w pierwszej klasie, kiedy w szkole pojawił się "prawdziwy" święty Mikołaj. Ania nigdy tak bardzo się nie cieszyła jak wtedy. Stanisław Grabarz nie wyczekuje już pracy. Bo od lat jej nie ma i nie będzie. Dorabia, gdzie się da. U sąsiadów, podczas remontu domu i w polu. I myśli, kiedy trzeba będzie sprzedać konia, który co jakiś czas żałośnie rży ze stodoły. Aleksander Grabarz, dziadek, całe dnie spędza siedząc przy drodze. Na wyschniętej studni. Wciąż myśli o ostatnich słowach Ani. Kiedy powiedziała mu, że bardzo go kocha. Ania Grabarz miała 11 lat, jasne blond włosy i ufny, anielski uśmiech. Oczywiście, można powiedzieć, że wszystkie dzieci są ufne i niewinne, ale uśmiech Ani był szczególny. Zwłaszcza teraz, gdy patrzy się na jej zdjęcia, po tym wszystkim co się stało. Po tym, gdy Szabałowa przestała mieć apetyt, Kazik Grelak zaczął więcej pić, a naczelnik Kucharczyk - źle sypiać. - To była bardzo spokojna dziewuszka. Pogodna, przywiązana do maminej spódnicy - wspomina Szabałowa (Anna Szabała, dyrektorka podstawówki w Januszówce). - Nigdy nie było z nią żadnych problemów, nie włóczyła się po wsi, wolała siedzieć w domu. Cała wieś idzie na sumę Święto Matki Boskiej Gromnicznej w 1996 roku przypadło na piątek. Tego dnia dzieciaki z Januszówki nie poszły do szkoły, a cała wieś, jak jeden mąż, stawiła się w kościele. Na sumie. Co bardziej zaradne gospodynie robiły odświętne pyzy nadziewane mięsem i skwarkami, co biedniejsze szykowały makaron. Z serem i cebulą. Jednym słowem, w Januszówce czuło się świąteczną atmosferę i nie mógł tego zepsuć nawet siarczysty mróz, który tego dnia ściął szyby we wszystkich chałupach i skuł lodem koryto Wieprza. Henryka Grabarz też wybierała się na sumę. Tak jak Pan Bóg przykazał. Ania nie mogła doczekać się wizyty u dziadków w Kijanach, więc ubłagała matkę, żeby zamiast do kościoła, pobiec do nich od razu. - Zgodziłam się. Co się miałam nie zgodzić. Wiele razy tam sama chodziła, zresztą rano było, jasno, czemu miałabym jej zabronić? Mądra była dziewuszka, nie było się co bać. Wrzuciła córce do reklamówki kilka ubrań (Ania miała zostać w Kijanach do niedzieli) i dała buziaka na drogę. Ania nie chciała założyć spodni (zresztą była o to mała kłótnia), bo przecież święto, ale w końcu zgodziła się na ogrodniczki. Założyła swój ulubiony, czerwony skafander zapinany na żółte guziki, chwyciła niebieskie botki i już jej nie było. - Miała czerwoną czapeczkę i szalik. Czasami śmiałam się, że to taki nasz czerwony kapturek... Kazik Grelak, wuj, doskonale pamięta ten skafander. Jego żona kupiła go Ani na urodziny. Czerwony był, ortalionowy. Grelakowa od razu rozpoznała go w telewizji. - Trudno było go pomylić. Charakterystyczny był, nietypowy - podkreśla mężczyzna. Bo Jacka nie było Dom Grabarzów stoi niemal na końcu wsi. Stary, drewniany, połatany jak sto nieszczęść. W kuchni - obtłuczone emaliowane misy, w pokoju - zardzewiała koza i grzyb na ścianie. Bieda, ale jak biedy ma nie być, kiedy Grabarzowie od lat skazani są na łaskę i niełaskę opieki społecznej. A przecież trzeba jeszcze nakarmić i ubrać 17-letnią Iwonkę i pomóc choremu na nerki 20-letniemu Grześkowi. - To jeszcze dzieci, jak mamy im nie pomagać. Jak bym mogła, to położyłabym się po tym wszystkim do łóżka i już bym nie wstała, ale Ania to nie było moje jedyne dziecko. Trza żyć - wzdycha Grabarzowa i wstydliwie chowa pod stół zabrudzone dłonie. Kolonia Kijany, gdzie mieszka babcia Ani, Stanisława Szęch, oddalona jest od Januszówki o jakieś trzy kilometry. To znaczy cztery samochodem, a trzy skrótem, przez las albo przez rzekę. Ale Ania nigdy przez rzekę nie chodziła. Nawet jak Wieprz skuty był grubym lodem. Bo jak wspomina Szabałowa, Ania wody się raczej bała. Poszła więc chyba normalnie, drogą przy szosie. Było kilka minut po jedenastej. Szęchowa, babcia, pamięta, że pierwsze o co zapytała dziewczynka, po dotarciu na miejsce, to o Jacka. Jacek był ulubionym wujkiem Ani. Spędzała z nim dużo czasu, zawsze potrafił ją czymś rozbawić. Ale tego dnia Jacka w domu nie było. Pojechał do Lubartowa, miał wrócić około 16. Ania była rozczarowana. Zjadła pyzy, które podała jej babcia, popiła herbatą i wyszła się pobawić przed dom. Szęchowa przypomina sobie, kiedy po raz ostatni widziała jej czerwony skafander na podwórku. To było około 13.30. A potem Ania zniknęła. - Myślałam, że poszła sobie gdzieś na spacer, dzieciaki lubią się czasem trochę powałęsać, ale kiedy dwie godziny później wciąż jej nie było, zaczęłam się denerwować. W końcu stwierdziliśmy z mężem, że musiała wrócić do matki, bo nie chciało jej się czekać na Jacka. I że wróci do nas następnego dnia. Ale ona nie wracała. Ani do Januszówki, gdzie niczego nieświadoma Grabarzowa wieszała nad kuchnią pranie. Ani do Kijan, gdzie Szęchowa odcedzała biały ser. Przepadła, zniknęła, wyparowała. Staszek poczuł chłód W sobotę rano Grabarzowa chrapała, że aż miło, ale Grabarz, ojciec dziewczynki miał zły sen. Obudził się zlany zimnym potem. Takie męskie przeczucie. - Czułem chłód, obudziłem się wystraszony. Jakby jakieś zło usiadło mi na klatce i nie dało oddychać - przypomina sobie Stanisław Grabarz. Pięć godzin później wszystko wróciło do normy. Szęchowa myślała, że Ania przyjdzie do nich w niedzielę, z matką, a Grabarzowa szykowała ciastka na wizytę u matki. I spódniczkę dla Ani. Niedziela w końcu była i Grabarzowa chciała zrobić córce niespodziankę. - To było na drodze do chałupy rodziców. Powitał mnie z daleka Jacek. Miał marsową minę. Spytał mnie, dlaczego nie ma ze mną Ani. No to ja mu na to, że przecież Ania od piątku u dziadków jest. I co on mi za głupie pytania zadaje. Kiedy powiedział, że Ani od piątku u nich nie ma, gorąco mnie oblało i nogi zrobiły mi się jak z waty. Wiedziałam już, że moje dziecko musiała spotkać jakaś krzywda. Coś strasznego. Bo gdzie, jak gdzie, ale do domu zawsze by wróciła. Do mamy - Grabarzowa zaszklonym wzrokiem wpatruje się w niewidzialny pył na podłodze. Ale Jacek nie kłamał. Ani nie było. Nie robili rabanu, bo myśleli, że wróciła do domu. Ale teraz wiedzą, że raban trzeba już zrobić. Bo Ani stało się coś złego. Mroczna przepowiednia Jeszcze w piątek, w Kijanach, kiedy ludzie już dawno wrócili z sumy, Ania skierowała się z podwórka dziadków w stronę sąsiedniego Stoczka. Postanowiła odwiedzić znajomych dziadka, Ceberów. Wpadła około 15. Pooglądała trochę telewizję, łyknęła herbatę i wyszła. - Mówili potem, że milcząca jakaś była - dodaje Jacek, ulubiony wujek Ani. Nikt nie pytał, gdzie idzie. Nigdy nie pytali. Tymczasem na dworze zmierzchało, a mróz ścinał stoczkowskie krzaki i policzki. Ania wyszła. Ktoś widział ją na drodze do Kijan, ktoś inny na szosie w kierunku Januszówki. Jak potem trzeba było ustalić jedną wersję dla policji, to ludzie o mało sobie oczu nie powydrapywali, tak różne rzeczy pamiętali. Jedna z wersji zakładała, że Ania mogła wrócić do dziadków, ale żeby skrócić drogę - wybrała trasę przez rzekę. Bo chociaż nigdy tamtędy nie chodziła, to, jak wspominają mieszkańcy, tamtej zimy Wieprz był całkowicie zamarznięty. Być może nie do końca, o czym przekonała się dziewczynka. - Mogła się nasłuchać od starszych, że taki gruby lód, że można po nim chodzić. Tymczasem na rzece jest dużo miejsc wypłukanych przez wartki nurt. W niektórych miejscach lód może mieć 20 centymetrów, a gdzieniegdzie tylko trzy - mówi Jacek Kucharczyk, naczelnik sekcji kryminalnej Komendy Powiatowej Policji w Łęcznej. Ktoś inny podsunął wersję o porwaniu. Ania miałaby zostać wciągnięta do samochodu na drodze ze Stoczka do Kijan. I wywieziona do lasu. Przesłuchano wszystkich "aktywnych seksualnie" w okolicy. Niektórzy, przerażeni zarzutami o morderstwo, przyznawali się, że pokazywali kiedyś dzieciom siusiaka. Ale tropy seksualne okazały się fałszywe. Podobnie jak porwanie Ani i wywiezienie jej zagranicę. Co jakiś czas dochodziły sygnały, że łudząco podobną dziewczynkę widziano gdzieś w Turcji. Wszystkie informacje były skrupulatnie sprawdzane i wszystkie okazały się nietrafione. Policja zaczęła szukać dziewczynki w niedzielę. - W akcji wzięło udział prawie stu funkcjonariuszy, z komendy powiatowej w Łęcznej i wojewódzkiej z Lublina. W poszukiwania włączono nawet psy ratownicze, na próżno - mówi naczelnik Kucharczyk. Dziecka szukali mieszkańcy Kijan, Stoczka i Januszówki. Nie znaleziono nic. Ani śladów jej botków na przymarzniętym śniegu, ani rękawiczki, ani kawałka rajstopek. Dziewczynki nikt nie widział po jej wyjściu od Ceberów. Wyparowała jak kamfora. Szukali jej dzień i noc. Nadziei za bardzo nie było, bo przy tak silnym mrozie dziewczynka nie przeżyłaby na dworze nawet kilkunastu godzin. A co dopiero dwóch dni. W połowie tygodnia uznano ją za zaginioną. Policja zabrała wszystkie zdjęcia dziewczynki. Również to, które Ania przykleiła dziadkowi na lodówce. Powiedziała wtedy: zawsze jak będziesz ją otwierał, będę na ciebie patrzeć, dziadku. Dzisiaj, kiedy Szabałowa wspomina te słowa, dreszcz przechodzi po plecach. Czy dziewczynka mogła przeczuwać coś złego? To była ręka dziecka Osiem lat to, jak mówi Szabałowa, kupa czasu. Wiele deszczu spadło na Januszówkę i Kijany, wielu mężów kłóciło się ze swoimi żonami i wielu osobom się zmarło. Jeden się utopił, drugi zastrzelił, trzeci powiesił. Ale ciała zawsze były. - Jak syn mojej koleżanki wpadł do Wieprza, to ciało wypłynęło już po miesiącu. Rzeka litościwa była - opowiada Szabałowa. - Dlatego z Anią jest tak dziwnie. Bo Anię rzeka oddała dopiero w styczniu tego roku. Siedem lat i jedenaście miesięcy po tym, jak wyszła od dziadków w Kijanach i przepadła bez śladu. Po tym jak Grabarzowa wciąż miała nadzieję. Grzegorz Baran z Zawieprzyc (trzy kilometry od Kijan) do dzisiaj drży na myśl o czerwonym skafandrze, który odkrył na brzegu odsłoniętego Wieprza. - W tym roku był najniższy poziom rzeki od lat. W miejscu przy zwalonej wierzbie zawsze była woda - podkreśla Baran. - Tego jednego, jedynego dnia było sucho. Baran szedł nad rzeką, dzisiaj nie pamięta już po co i dlaczego. Może po prostu chciał się przewietrzyć albo zwalczyć złość po kłótni w chałupie. Machał sobie patykiem w te i we wte, po czym nagle, na starej wierzbie zobaczył rękaw czerwonej kurtki. Ruszył patykiem, a z rękawa wypadła kość. Prawdziwa, ludzka, tyle że mała jakaś. - W gardle mi zaschło, nic, tylko trup. Pobiegłem do chałupy, wołam starego, a ten mi, że to pewnie pies albo świnia. No to ja mu, po kiego grzyba ktoś by psa w kurtkę dziecięcą owijał. No to żeśmy wezwali policję - Baran opowiada tę historię po raz trzydziesty i nie pamięta już, czy to on zadzwonił do Kucharczyka, czy matka. - Odnaleźliśmy skafander, golfik, rajstopki, spodnie tzw. ogrodniczki i szalik. Z wyjątkiem czaszki i nadgarsków znaleziono wszystkie kości, które były w ubraniu - tłumaczy Kucharczyk. Skafander był czerwony, z charakterystycznymi żółtymi guzikami. Golfik niebieski, Ania miała taki sam. Ale Grabarzowa ma wątpliwości. - Chciałabym bardzo, żeby to była moja córcia, w końcu można byłoby ją pochować, jak należy, ale takie skafandry dużo dzieci miało w okolicy. Pewna nie jestem. Grabarz też się zastanawia. - Może to i Ania, ale dlaczego dopiero po ośmiu latach wypłynęła?! Wieprz płynie nurtem z Kijan do Zawieprzyc. Jeśli więc Ania nie poszła jednak szosą, tylko rzeką, bo była zamarznięta, mogła wpaść pod lód tuż za domem dziadków. Wieprz ma dużo wirów i zamulone dno. Ciało dziewczynki mogło zostać uwięzione w nurtach rzeki. Gdyby nie najniższy poziom wody od lat, być może nadal spoczywałoby na dnie. Godny pochówek Kucharczyk przyznaje, że ma nadzieję, że to kostki Ani. W przeciwnym razie będą dwa problemy. Co się stało z dziewczynką i do kogo należą znalezione szczątki? Dlatego na wyniki badań genetycznych czeka nie tylko Januszówka i Kijany, ale również cała Łęczna. - Biegły sądowy stwierdził, że materiał jest bardzo wypłukany, przeleżał w wodzie kilka dobrych lat. Będzie można ustalić, czy to Ania, czy nie, ale godzina i przyczyna śmierci pozostaną nieznane - tłumaczy Kucharczyk. - To precedens, że badania genetyczne potrwają miesiące, ale tym razem musimy mieć pewność. Szabałowa też z niecierpliwością wyczekuje wyników. - Ta dziewczynka zasługuje na godny pochówek, a rodzice na spokój. Ile lat można żyć w niepewności - zastanawia się kobieta. Grabarzowa na razie nie myśli, nie analizuje, co będzie, jeśli wyniki okażą się negatywne. Jeśli krew, którą pobrali jej w miejscowej przychodni, nie będzie pasować do znalezionych kostek. Powoli szykuje się do pogrzebu. Chce, żeby Ania mogła w końcu zasnąć. Nie chce już nadziei, że córka być może się odnajdzie. Bo ta nadzieja umarła już dawno. Teraz chce tylko jednego - pochować córkę, żeby ludzie więcej nie mówili, że jej dusza błąka się gdzieś nad Wieprzem. Że płacze i zawodzi, bo nie może odnaleźć drogi do domu. Data: 2004-05-28
__Archiwum__