Dotknięcie śmierci
Dla nich kontakt z ludzkimi zwłokami to codzienność. Asystują przy sekcjach i przygotowują zmarłych do pogrzebów. Wbrew obiegowym opiniom nie jedzą kanapek, krojąc ludzkie ciała ani nie upijają się na dyżurach.
To, co robię, uczyniło mnie mądrzejszym. Wiem, że codzienne kłopoty nie są warte tego, by tak się nimi przejmować. Obcowanie ze śmiercią nauczyło mnie bardziej cieszyć się życiem - mówi Stefan. Na oko ma 40 lat. Pracuje w szpitalu w Grodzisku Mazowieckim. W kostnicy. Przed ostatnią podróżą Warszawska kostnica przy Banacha przywodzi na myśl mitologiczny Hades. Aby się tu dostać, trzeba zejść po słabo oświetlonych schodach lub zjechać windą na poziom minus 1. Jeśli wybierze się ten drugi wariant, trzeba jeszcze pokonać labirynt ciemnych, krętych korytarzy. Nie jest to łatwe, gdy pcha się wózek z leżącym na nim ciałem. - A tych zakrętów jest sporo, więc trzeba się trochę namachać - mówi Jacek, potężnie zbudowany młody mężczyzna. Podobnie jak inni pracujący w kostnicy sanitariusze, nosi biały uniform, podkreślający jego sylwetkę. Kostnicę w Zakładzie Anatomii Patologicznej Warszawskiej Akademii Medycznej ze szpitalem przy Banacha łączą korytarze. - Zwłoki nigdy nie wyjeżdżają na dwór - wyjaśnia Zygmunt, starszy kolega Jacka. Podróż podziemnym labiryntem kończy się w pomieszczeniu chłodni. Wyglądają jak sporych rozmiarów metalowe szafy. W każdej z nich są cztery miejsca - półki jedna nad drugą. Obecnie zajętych jest 12 półek. - Zmarły leży właściwie na takiej tacy - Zygmunt lekko się uśmiecha. - Za pomocą podwyższanego wózka wsuwa się tacę na wyższe półki. Przed laty takich nie mieliśmy. Trzeba było po prostu chwycić ciało i samodzielnie włożyć je na górę. Nie było to łatwe. W chłodni zmarły czeka na swoją ostatnią podróż - na cmentarz. Ale wcześniej trzeba go do niej przygotować: umyć, ogolić, ubrać, a nawet umalować. - Bardzo pomaga mi wdzięczność ludzi, którzy przychodzą do mnie i mówią, że nie spodziewali się, że ich zmarły dziadek czy mąż będzie wyglądał tak ładnie - mówi Stefan. Na kozetce leży mężczyzna już obuty i ubrany w garnitur. Obok na metalowym blacie czekają puderniczka, róż do policzków i pomadka do ust. Sanitariusze spletli dłonie zmarłego i ułożyli je na klatce piersiowej. Żółtawy odcień skóry, podkreślony ostrym światłem jarzeniówek sprawia, że nieboszczyk przypomina nieco figurę woskową. Twarz ma posmarowaną kremem. - To ułatwia golenie - tłumaczy Zygmunt. Nie wszyscy wiedzą, że po śmierci ciało jeszcze "żyje". Rośnie zarost, w układzie pokarmowym zachodzą procesy fermentacyjne, a całe ciało staje się sztywne. Na jego spodzie pojawiają się ciemne plamy. To krew, która już nie krąży i opada w dolne partie zwłok. Trzeba jakoś żyć Pierwszego dnia w nowej pracy Jacek omal nie zwymiotował. Widok i zapach zszokowały go, choć wydawało mu się, że jest na nie psychicznie przygotowany. - Zdejmowaliśmy zmarłemu pampersa. Z emocji nie zauważyłem nawet, czy to był mężczyzna czy kobieta Zacząłem się zastanawiać, co ja tu robię - wspomina. - Po powrocie do domu powiedziałem sobie, że więcej tam nie wrócę. Wrócił. Nie miał innego wyjścia. W domu się nie przelewa, a on kilkanaście miesięcy bezskutecznie szukał pracy. Z zawodu jest mechanikiem, a na tę profesję nie ma zbyt wielkiego zapotrzebowania. Etat w kostnicy załatwił mu znajomy. - Wziąłem, bo niby co miałem zrobić? - mówi z gorzkim uśmiechem. - Trzeba przecież jakoś żyć. I od paru tygodni Jacek powoli się przyzwyczaja do widoku ludzkich zwłok. - Nie musiałem kończyć żadnego kursu. Wszystkiego uczą mnie starsi koledzy. Pokazują jak najwygodniej uchwycić ciało, by umieścić je na wózku czy stole sekcyjnym, jak bez kłopotu umyć i ubrać zmarłego, i jak sprawić, by podczas pogrzebu wyglądał estetycznie. - Opowieści o tym, że łamie się zesztywniałe kończyny przy ubieraniu są wyssane z palca - dorzuca Zygmunt. - To zesztywnienie, czyli stężenie pośmiertne, ustępuje po kilku godzinach. Kończynę nagina się stopniowo, bez żadnego łamania. Jest po prostu niepotrzebne! - Głupoty opowiada się także o podwiązywaniu szczęki. Wystarczy podłożyć wałeczek z ligniny i zamknąć zmarłemu usta. Po śmierci są bardzo plastyczne - popisuje się Jacek. Stara się opowiadać o wszystkim spokojnie, bez emocji. Tylko jego spojrzenie zdradza, że jeszcze nie przywykł, nie zobojętniał. Pierwszy nieboszczyk - Nikogo tu nie rzucamy na głęboką wodę, bo rzeczywiście by tego nie wytrzymał - tłumaczy Zygmunt. Wykonuje tę robotę od dwudziestu lat. Sam siebie określa jako starego wyjadacza. Jest krzepkim mężczyzną średniego wzrostu o twarzy pełnej zmarszczek. "Głęboka woda" to choćby asystowanie lekarzom i studentom medycyny w czasie sekcji zwłok. - Trzeba najpierw otworzyć ciało, wyjąć narządy, które lekarz chce zobaczyć, potem powkładać wszystko z powrotem i założyć szwy - dla Zygmunta to najzwyklejsza rzecz pod słońcem. - Jacek jeszcze tego nie robi. Przyzwyczajamy go do wszystkiego stopniowo. Na razie się przygląda, myje i przywozi zmarłych. - Pierwszą sekcję oglądałem stojąc w drzwiach, bo bałem się, że zrobi mi się słabo - mówi Jacek. - Mimo to byłem ciekaw, jak to wygląda. Po kilku minutach wyszedłem, bo nie mogłem znieść zapachu wnętrzności. Teraz już podchodzę do stołu i oglądam wszystko z bliska. Tylko czasami, jak ten zapach wydobędzie się tak nagle, to trochę mi trudno... Zygmuntowi było nieco łatwiej. Gdy zaczął pracę w prosektorium, miał już za sobą staż w służbie zdrowia. Był kierowcą w karetce pogotowia. Wtedy po raz pierwszy zetknął się ze śmiercią. - Czułem się, jakby mnie prąd przeszedł. Jakby kopnął mnie całego. To była niewidoma staruszka, która umarła w swoim mieszkaniu. Zobaczyłem ją leżącą na podłodze i długo nie mogłem dojść do siebie - opowiada. - Potem widziałem jeszcze wielu nieboszczyków, aż w końcu przestałem ich zauważać. Kiedy zaproponowano Zygmuntowi przejście do kostnicy, nie odmówił. - Zarobki były wtedy wyższe niż teraz. Poza tym odpowiadało mi to, że to praca zmianowa. Kiedyś pracowałem w fabryce motocykli, codziennie od godziny do godziny. Dusiłem się tam - wspomina. - Fakt, że przyjemne to to nie jest. Z nieboszczyka czasami się "ulewa", na przykład treść żołądka. Ale na wszystko jest rada. Wkłada mu się w usta gazik lub ligninę i czeka, aż to wszystko wsiąknie. Jednak nawet Zygmunt miewa chwile słabości. Zwyczajna praca Na jednym ze szpitalnych oddziałów zmarł pacjent. - No to w drogę - rzuca Jurek, trzeci sanitariusz. Pracuje w kostnicy, bo - jak mówi - innej pracy dla niego nie ma. Obaj z Jackiem biorą gumowe rękawiczki, wózek i znikają w ciemnym korytarzu. Po jakichś dwudziestu minutach wracają. Na wózku pod niebieskim prześcieradłem leżą zwłoki. Po chwili lądują w jednej z chłodni. Potem jeszcze trzeba wpisać dane zmarłego do specjalnej książki i przekazać je telefonicznie do szpitalnego działu statystyki. Tym razem nie trzeba przeprowadzać sekcji, ponieważ wiadomo, na co pacjent zmarł. Jacek opiera na chwilę czoło o framugę i zamyka oczy. Widać, że ma pewne kłopoty z opanowaniem emocji. Jurek zdejmuje rękawiczki, myje ręce i najspokojniej w świecie zasiada przed telewizorem. Jacek po mału dochodzi do siebie. - Człowiek jest w stanie przywyknąć absolutnie do wszystkiego. Na początku jest oczywiście trudno. Potem nawet to, co nam wydaje się takie straszne, powszednieje i staje się czymś zwyczajnym. Osoby zatrudnione w prosektorium nabierają rutyny i traktują swoją pracę jako coś zwyczajnego - komentuje Tatiana Mosak, psycholog zdrowia. - Wszystko jest kwestią nastawienia. Inaczej zareaguje na widok osoby zmarłej ktoś, kto ujrzy ją przypadkowo, a inaczej ktoś, kto wie, że podobne widoki będą się wiązały z jego przyszłą pracą. - Każdy pracownik prosektorium czy student medycyny musi się stykać z tym, co dla człowieka z ulicy jest bardzo nieprzyjemne. Musi jednak pokonać uczucie odrazy, naturalne w takich przypadkach - dodaje profesor Tadeusz Szulc, wykładowca etyki i deontologii lekarskiej na Akademii Medycznej w Poznaniu. - Nie można tu mówić o żadnych specjalnych predyspozycjach, jednak niektórzy po zetknięciu ze zwłokami dochodzą do wniosku, że taka praca nie jest ich przeznaczeniem. Inni z czasem się przyzwyczajają. Ostre horrory Praca w prosektorium sprawia, że sanitariusze wyzbywają się lęku przed śmiercią. Nie nękają ich także koszmary. - Nie myślę o tym, że jakiś nieboszczyk mi się obudzi, bo lekarze źle zdiagnozowali śmierć - mówi Zygmunt. - Pracuję tyle lat, a jeszcze nie zdarzyło się, żeby któryś otworzył oczy. Zawsze powtarzam, że trzeba się bać żywych, a nie umarłych. Nieboszczyk nie jest groźny. Jak do tej pory nie udało mi się spotkać ducha, a może to byłoby ciekawe. Jacek nie jest o tym przekonany. - Nie chciałbym zostać tu sam w nocy. Jak pomyślę o tych pustych korytarzach, to robi mi się nieprzyjemnie. Mimo to ulubionym gatunkiem filmowym Jacka są horrory. - Najbardziej podobał mi się "Krąg". Bohaterowie giną w tydzień po obejrzeniu kasety wideo - mówi rozemocjonowany. - Nie boję się, że mnie przydarzy się coś takiego. Moje lęki są bardziej przyziemne. Na razie zacząłem serię szczepień przeciw żółtaczce. Unikam niebezpiecznych dzielnic, ostrożniej jeżdżę samochodem. Ale odkąd tu pracuję, nie oglądam takich naprawdę ostrych filmów - przyznaje po chwili. - To nie tak, że obojętnieje się tak bardzo, że wszystko spływa jak po gęsi - przekonuje Stefan. On także twierdzi, że jego "podopieczni" nie odwiedzają go w snach. Tę robotę wykonuje już 10 lat. - Jest to z pewnością duży stres, ale nie wolno pozwolić, żeby negatywne doznania zdominowały psychikę. Jeśli to się stanie, to znak, że trzeba poszukać sobie innej pracy. - Ludzie myślą, że pracownik kostnicy to pijany ponury prymityw z fają w zębach, trzymający w jednej ręce skalpel, a w drugiej kanapkę - uważa Stefan. - Kanapki, owszem, jadam, w pokoju socjalnym, z dala od zwłok. Wbrew obiegowym opiniom Stefan jest ciepłym, uśmiechniętym człowiekiem. Do pracy, którą dziś wykonuje, przyszedł dobrze przygotowany. Studiował medycynę i w prosektorium spędził wiele godzin. Po trzecim roku rzucił studia, jak mówi, z młodzieńczej głupoty. Mimo że nie zdobył się na to, by na nie wrócić, ta dziedzina interesowała go nadal. - Nie jestem tu dlatego, że mam takie odchyły i uwielbiam kroić zwłoki - żartuje. - Jeśli otwieram ludzką czaszkę albo jamę brzuszną, to wiem, że to ma czemuś służyć. A sekcja służy określeniu przyczyny śmierci, sprawdzeniu, czy leczenie prowadzone było prawidłowo. A to z kolei służy następnym pacjentom - mówi, zbierając narzędzia używane przy sekcjach. Największe wrażenie robią piłka do przecinania kości czaszki i kleszcze do rozsuwania żeber. - Niektórzy ludzie zapisują nawet swoje ciała Akademii Medycznej. Pamiętam pewną panią, która stwierdziła, że nie chce leżeć sama w ciemnym grobie, tylko woli się po śmierci do czegoś przydać i być z młodzieżą - uśmiecha się Stefan. - Jej ciało zabrano do Zakładu Anatomii Prawidłowej. - Kiedy wykonuje się sekcję nie myśli się o tym, że na przykład był to ojciec rodziny i lubił róże - potwierdza profesor Aleksander Wasiutyński, kierownik Zakładu Anatomii Patologicznej. - Sekcja jest ostatnim badaniem klinicznym człowieka. Jej wyniki mają często duże znaczenie. - W naszym społeczeństwie śmierć to wielkie tabu. Takie zawody jak ten uchodzą za najpośledniejsze. Niesłusznie, bo ci ludzie zasługują na wielki szacunek i uznanie. To, co robią jest przecież ogromnie ważne i pożyteczne - przekonuje Tatiana Mosak. - Bardzo częstą metodą radzenia sobie z naturalnymi przy tego rodzaju zawodach obciążeniami psychicznymi jest traktowanie pracy w sposób zadaniowy. Ci ludzie określają sobie dokładnie, co i w jakiej kolejności mają wykonać. Nie zagłębiają się przy tym w siebie i nie rozpamiętują. Nie straszyć brata - Ktoś musi się tym zajmować. Mam robotę, którą muszę wykonać i już. Nie zanoszę pracy do domu, nie opowiadam żonie, kto umarł. Po prostu nie myślę o nieboszczykach poza pracą - mówi z przekonaniem Zygmunt. Profesor Wasiutyński wspomina wieloletniego pracownika prosektorium, który nigdy nie przyznał się żonie, gdzie pracuje. Zygmunt przed swoją rodziną nie ukrywa niczego. - Nie przyznaję się tylko przed sąsiadami, ale też i nie kłamię. Mówię, że pracuję w szpitalu. Po co mam wzbudzać sensację? Stefan nie ma żony ani dzieci. - Ale nie dlatego, że żadna mnie nie chciała, bo pracuję w kostnicy! - zarzeka się. - Mam za to wielu znajomych i przyjaciół, na których mój zawód nie robi wrażenia. Jeśli nawet na początku ktoś miał opory w stosunku do mnie, to wyzbywał się ich, gdy lepiej się poznaliśmy. Mimo to nie wszyscy znajomi Stefana wiedzą, że pracuje jako "zimny". - Grodzisk to niewielkie miasto. Nie chcę, żeby mówiono o mnie "ten z prosektorium" - dodaje. O tym, gdzie pracuje Jacek, nie wie tylko jego młodszy brat. - Ma dopiero 14 lat, mógłby się wystraszyć. Poza tym ludzie są różni, nie wiadomo co spotkałoby go, gdyby komuś powiedział. Myśli, że jestem ochroniarzem i niech tak zostanie. Poza pracą wszyscy prowadzą normalne życie, co pomaga im zapomnieć o śmierci. Zygmunt mieszka na wsi, gdzie hoduje konie. Z kolei Stefan uwielbia wypady w góry. Trudy wspinaczki i piękne widoki pozwalają mu zregenerować siły. - Mieszkam z kotem, a niedawno pochowałem psa. Wabił się bardzo zwyczajnie - Misiek. Był już stary i chory. Jego poprzedni właściciel umarł. Psem nie miał się kto zaopiekować. Chętnie przygarniam psy, których właściciele zmarli - zwierza się. - Misiek nie był pierwszy, a może i nie ostatni. Jackowi bardzo pomaga religia. - Modlitwa i kontakt z Bogiem bardzo mnie uspokajają. Często myślę o życiu pozagrobowym. Muszę wierzyć, że istnieje. Poza tym każdą wolną chwilę stara się spędzać ze swoją dziewczyną Basią. Mówi, że gdyby jej nie było, to nie wie, jak dałby sobie radę. Za kilka miesięcy mają się pobrać. - Basia doskonale wie, co robię - deklaruje Jacek. Wszyscy "zimni" zgodnie twierdzą, że wykonując tę pracę nie wolno traktować ludzkich zwłok jak przedmiotów. - Zawsze trzeba pamiętać, że to była czyjaś bliska osoba - mówi Stefan. - Ja też mogę w każdej chwili stracić kogoś, kogo kocham i nie chciałbym, żeby inny obchodził się źle z jego ciałem. - Zdarza mi się czasem płakać z rodzinami. Szczególnie, gdy ktoś umiera młodo, albo ginie w wypadku. To naprawdę rusza - przyznaje się Zygmunt. - Staram się o tym nie myśleć, bo to może dołować. Zamykam za sobą drzwi do sali, z której odbiera się trumny i odgradzam się od tego. Choć nie zawsze mi się udaje - kończy cicho Jacek. Data: 2003-06-04
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.