Kapłan spraw trudnych
Nie jestem politykiem, walczę o prawdę – mówi ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Walka o upamiętnienie ofiar rzezi wołyńskiej jest najtrudniejszym bojem, jaki przyszło mu w życiu toczyć.
O tym, co po 1943 r. działo się na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, na Kresach II Rzeczypospolitej, wiedział z żywej relacji ojca. Jan Zaleski, polski filolog, urodził się w zubożałej rodzinie szlacheckiej w Monasterzyskach. Gdy UPA rozpoczęła czystki etniczne na tych terenach, miał 17 lat. Ks. Isakowicz-Zaleski w rozmowie z „Plusem Minusem" wspomina, że jego ojciec był świadkiem zabijania Polaków przez ich ukraińskich sąsiadów, zebrał też wiele wspomnień mieszkańców Kresów, którzy zdołali przetrwać rzeź wołyńską. Zapiski te, wraz z jego pamiętnikami trafiły do szuflady. Syn jednak nigdy nie zapomniał o dziedzictwie ojca.
W 2004 r. z inicjatywy Ormian, których duszpasterzem był wówczas właśnie ks. Isakowicz-Zaleski, w kościele św. Mikołaja w Krakowie poświęcono Chaczkar (krzyż ormiański) upamiętniający Ormian związanych z Rzeczypospolitą. Napis na Chaczkarze głosił, że jest on poświęcony również tym, którzy padli ofiarą ludobójstwa w Turcji, a także Ormianom i Polakom zamordowanym przez UPA w Kutach nad Czeremoszem i w Baniłowie Ruskim na Bukowinie. Rok później polski Sejm przyjął przez aklamację uchwałę, w której rzeź w imperium osmańskim określił mianem ludobójstwa.
– Wtedy uznałem, że skoro powiedzieliśmy prawdę o ludobójstwie Ormian, to naturalne jest, że teraz należy powiedzieć prawdę również o Polakach i Żydach, którzy zginęli z rąk UPA – mówi ks. Isakowicz-Zaleski. I dodaje: – Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że polscy politycy tego nie chcą.
Pyskaty ksiądz z Nowej Huty
W pierwszej dekadzie XXI wieku ks. Isakowicz-Zaleski był już osobą znaną i choć w hierarchii Kościoła nie zajmował i do dziś nie zajmuje najwyższych stanowisk, to jednak autorytetu mógłby mu pozazdrościć niejeden biskup.
Pierwszą piękną kartę w swoim życiorysie zapisał w czasach PRL. Urodzony w pielęgnującej pamięć o Kresach (ojciec jego matki, polskiej Ormianki, Teresy z domu Isakowicz, pochodził ze Stanisławowa) i silnie związanej z Kościołem rodzinie (dalekim krewnym ks. Isakowicza-Zaleskiego jest arcybiskup ormiańskokatolicki ze Lwowa Izaak Mikołaj Isakowicz, z kolei siostra bliźniaczka matki księdza wstąpiła do klasztoru), podążył ścieżkami wytyczonymi przez przodków. Już w liceum związał się z Ruchem Światło-Życie, po skończeniu szkoły średniej wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie.
Wtedy upomniała się o niego armia. Władze PRL, dla których akces nastolatka do duchowieństwa oznaczał porażkę w kształtowaniu socjalistycznego człowieka, dawały sobie jeszcze jedną szansę „nawrócenia" kleryków na materializm historyczny. – To było „łopaciane" wojsko. Jedyną naszą bronią była wyrzutnia ziemia-powietrze, czyli łopata – śmiał się po latach ks. Isakowicz-Zaleski.
Tłumaczył też, że cel wcielania kleryków do armii był jasny. O ile większość poborowych miała dwie godziny zajęć politycznych w tygodniu, o tyle oni, kandydaci na księży, osiem godzin. Podkreślał też, że w wojsku próbowano ich werbować do współpracy z tajnymi służbami PRL. Efekt był jednak zazwyczaj odwrotny do zamierzonego. – Wielu moich kolegów po wyjściu z wojska zostało zaciętymi antykomunistami – wspominał.
Mimo represyjnego charakteru służby w Ludowym Wojsku Polskim ks. Isakowicz-Zaleski uważa ją za szczęście. Jak mówi, pod wpływem tego, co przeżył w mundurze, zmieniło się jego podejście do spraw społecznych. Młody Isakowicz-Zaleski został społecznikiem i aktywnym działaczem opozycji – zaangażował się w działania Studenckiego Komitetu Solidarności, został redaktorem podziemnego pisma „Krzyż Nowohucki". Kiedy w kraju wybuchł karnawał Solidarności, zaczął działać w związku.
W momencie wprowadzenia stanu wojennego pełnił posługę w parafii robotniczej w Chrzanowie. Isakowicz-Zaleski – wtedy jeszcze kleryk ostatniego roku studiów – niemal natychmiast zaangażował się w pomoc rodzinom internowanych działaczy „S". Zajmował się też m.in. rozprowadzaniem tzw. bibuły. W 1982 r. dwukrotnie zatrzymała go SB, w jego mieszkaniu przeprowadzano też rewizje. Dzięki wstawiennictwu kościelnych hierarchów do więzienia jednak nie trafił. Miał za to trafić do Rzymu, dokąd – tuż po święceniach w 1983 r. – kościelni przełożeni, dość chłodno przyjmujący zaangażowanie księdza w działalność opozycyjną, chcieli go wysłać na studia z zakresu liturgii ormiańskiej.
Nie dowiemy się nigdy, jak potoczyłyby się dalsze losy ks. Isakowicza-Zaleskiego, gdyby wówczas otrzymał paszport. Ale go nie otrzymał – jak się dowiedział z jednego z uzasadnień do odrzucenia jego odwołania, władze kierowały się w tym przypadku paragrafem mówiącym o odmowie wydania paszportu w przypadku „niepłacenia alimentów i wystąpienia innych ważnych powodów społecznych".
Na tym jednak szykany władz wobec młodego księdza się nie skończyły. Po latach duchowny, przeglądając swoją teczkę, doliczy się 42 funkcjonariuszy i agentów SB, którzy zajmowali się jego sprawą. W raportach na swój temat przeczytał, że był „pyskaty".
„Zainteresowanie" SB mógł opłacić najwyższą ceną. W Wielką Sobotę 1985 r. został pobity przez „nieznanych sprawców" na terenie rodzinnej kamienicy w Krakowie. 4 grudnia tego samego roku do klasztoru Sióstr Miłosierdzia Bożego, w którym przebywał, zapukały trzy osoby w fartuchach sanitariuszy. – Powiedzieli mi, że proboszcz, z którym pracowałem, miał zawał serca – wspominał po latach. Kiedy jednak otworzył im drzwi, został rzucony na ziemię, związany i zakneblowany. Fałszywi sanitariusze chcieli go wywieźć z klasztoru, ale wtedy ks. Isakowicz-Zaleski zasymulował atak padaczki. Skończyło się na dotkliwym pobiciu – a cała sprawa miała wrócić do księdza po latach, już w wolnej Polsce i stać się impulsem do jednej z jego batalii o prawdę.
Komuna go nie złamała. Jeszcze w 1988 r. jako duszpasterz robotników brał udział w strajku w Hucie im. Lenina. Ta nierówna walka kapłana z ustrojem stała się inspiracją do filmu dokumentalnego „Zastraszyć księdza".
Savonarola z teczką IPN
Równolegle do zmagań z SB i komunizmem ks. Isakowicz-Zaleski zaangażował się w pomoc osobom niepełnosprawnym. Z inspiracji nieżyjącego już Stanisława Pruszyńskiego postanowił stworzyć ośrodek dla osób niepełnosprawnych umysłowo. W 1987 r. Zofia Tetelowska postanowiła przeznaczyć na ten cel swój rodzinny dwór w Radwanowicach. Tak narodziła się Fundacja Brata Alberta, której prezesem ks. Isakowicz-Zaleski pozostaje do dziś.
Fundacja stawia sobie za motto słowa świętego Brata Alberta: „Powinno się być jak chleb/Który dla wszystkich leży na stole/ Z którego każdy może kęs dla siebie ukroić/ I nakarmić się, jeśli jest głodny". Sam ks. Isakowicz-Zaleski mówił, że chodziło mu o danie nadziei zarówno podopiecznym Fundacji, jak i ich rodzicom. – Rodzice zrobią dla swoich dzieci wszystko, ale wiadomo, że wcześniej czy później ich zabraknie. Chodzi nam o to, aby ocalić ich nadzieję, zapewnić, że nasz podopieczny po śmierci swojego opiekuna wciąż zachowa sens życia, będzie mógł się rozwijać – mówił w jednym z wywiadów.
Dziś Fundacja to nie tylko dwór w Radwanowicach, ale ponad 30 ośrodków w całej Polsce, które oprócz opieki, dają ponad 1200 podopiecznym możliwość rozwoju zainteresowań i integrowania się ze społeczeństwem. Ks. Isakowicz-Zaleski podkreśla, że ważne jest przede wszystkim to ostatnie. Zaznacza przy tym, że jedynie umowna granica oddziela tych, którzy są uznawani za normalnych od jego podopiecznych. – Trzeba łamać bariery. Dla osoby niepełnosprawnej jest ważne, żeby mogła pójść na spacer, na wycieczkę, pojechać tramwajem – wylicza, opisując działania swojej fundacji.
Duchowny te bariery łamie. – Mieszkam z nimi 25 lat pod jednym dachem. Dzięki kontaktowi z osobami niepełnosprawnymi człowiek się wzbogaca. Cieszę się, że moje życie tak się ułożyło – mówił przed kilkoma laty. Swoich podopiecznych porównuje do Nikifora Krynickiego, genialnego artysty samouka, uznawanego za życia za upośledzonego psychicznie. Podkreśla, że wśród jego podopiecznych jest bardzo wielu Nikiforów.
W latach 90. ks. Isakowicz-Zaleski mógł wreszcie wyjechać do Rzymu i ukończyć studia w Papieskim Kolegium Ormiańskim. Ówczesny prymas Józef Glemp mianował go duszpasterzem Ormian w archidiecezji krakowskiej, a potem ich duszpasterzem w Małopolsce Południowej. I wtedy powróciły do niego wydarzenia sprzed lat – w archiwach IPN znalazła się kaseta z wizji lokalnej przeprowadzonej po próbie porwania go w 1985 r., a także teczka dokumentująca działania SB wobec niego. Ksiądz dowiedział się m.in., kto z jego najbliższego otoczenia składał na niego donosy (jeden z informatorów informował SB nawet o tym, jakiego ma psa). Doświadczenie było na tyle silne, że ksiądz postanowił nie poprzestawać na swojej teczce i zaczął domagać się przeprowadzenia lustracji duchownych.
Jego postulaty spotkały się z silnym oporem. Ówczesny metropolita krakowski, kard. Stanisław Dziwisz, dwukrotnie dyscyplinował go, nakazując mu unikanie publicznych wypowiedzi dotyczących współpracy duchownych z SB. Jednocześnie kardynał zdecydował o powołaniu komisji „Pamięć i Troska" zajmującej się problemem inwigilacji krakowskich duchownych w okresie PRL, ale efekty jej działania ks. Isakowicz-Zaleski uznał za niezadowalające. 17 października 2006 r. krakowska kuria w wydanym w związku z działaniami księdza oświadczeniu zarzuciła mu rozbijanie jedności Kościoła. Z kolei prymas Glemp nazwał duchownego „nadUBowcem" (za co później przeprosił).
Ks. Isakowicz-Zaleski w tamtym czasie nosił się nawet z zamiarem zrzucenia sutanny. Jak mówił, zarzut rozbijania jedności Kościoła stawiano wcześniej tylko Janowi Husowi i Marcinowi Lutrowi. Ostatecznie jednak postanowił nie składać broni. W 2007 r. wydał książkę „Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej". Udało mu się rozpocząć debatę o współpracy duchownych z SB.
To wtedy zyskał sobie miano współczesnego Savonaroli – surowego fundamentalisty i nieomal inkwizytora, który „węszy i tropi księży po całej Polsce" (słowa kard. Glempa). Był to jednak niesprawiedliwy obraz. Ks. Isakowicz-Zaleski podkreślał, że chodzi mu o prawdę, a w lustracji widział m.in. narzędzie do wyróżnienia niezłomnych duchownych. – Czytałem akta księdza, który czterokrotnie odmówił współpracy z SB. Dla mnie były to akta heroicznego człowieka. Pojechałem do niego, spytałem, dlaczego o tym nie mówił. Odpowiedział: A kto by mi tam uwierzył? – opowiadał w jednym z wywiadów.
Reformator
Kolejny raz o księdzu stało się głośno, gdy w wydanej w 2012 r. książce „Chodzi mi tylko o prawdę" (zapis rozmowy z Tomaszem P. Terlikowskim) poruszył temat homoseksualizmu wśród duchownych. – Im wyżej, tym gorzej. Kiedy byłem zwykłym księdzem, funkcjonowało pojęcie „rzymskiej choroby". Uświadomił mi to bardzo mocno pewien starszy polski kapłan w Papieskim Kolegium Ormiańskim w Rzymie podczas mojego pierwszego w nim pobytu. Już w pierwszej rozmowie ostrzegł mnie przed homoseksualnym lobby. „Pamiętaj, to jest mafia, nie wchodź jej w drogę, a wieczorem zamykaj drzwi od pokoju na klucz" – powiedział mi wtedy.
Mało tego, ks. Isakowicz-Zaleski stwierdził, że bez wsparcia owego lobby „awanse w wielu strukturach są bardzo trudne". Księżom zarzucił też hipokryzję i milczenie o trudnych sprawach z obawy przed zablokowaniem awansu w kościelnej hierarchii. Przekonywał, że Kościół nie nadąża za bardzo szybko zmieniającą się rzeczywistością. Apelował o przejrzystość i debatę nie tylko na temat homoseksualizmu duchownych, ale też np. zniesienia celibatu wśród księży.
– Duchowny ormiański czy greckokatolicki lepiej rozumie problemy rodziny, kiedy ma na utrzymaniu własną. Kościół powinien otworzyć się na święcenie „viri probati", czyli sprawdzonych żonatych mężczyzn, jak to miało miejsce w pierwszych wiekach. W Polsce, gdy ktoś porusza problem celibatu, to od razu jest podejrzewany o to, że chce odejść z Kościoła lub ma dzieci na boku – tłumaczył w rozmowie z Onetem.
Znów był enfant terrible polskiego Kościoła. Trochę jak patron jego Fundacji, brat Albert, który „chciał wstąpić do zakonu jezuitów, ale jezuici go nie przyjęli, dzięki czemu został świętym", bo „nie mieścił się w formalnych ramach zakonu". To wtedy w rozmowie z „Newsweekiem" ks. Isakowicz przyznał, że „nie ma już powrotu do struktur kościelnych".
Pozostały mu – jak tłumaczył – „nisze". Radwanowice, Ormianie. I Kresy.
By rodziny miały gdzie się modlić
Kresowian zabito dwukrotnie, raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie. Ta druga śmierć przez przemilczenie jest gorsza od pierwszej" – dwa zdania, od których zaczyna się „Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego, pochodzą ze wspomnień ojca ks. Isakowicza-Zaleskiego. – To, że ktoś się odważył to powiedzieć, jest moralnym zwycięstwem mojego ojca – mówi duchowny w rozmowie z „Plusem Minusem". Ale jego walka o prawdę wciąż trwa, bo – jak mówi – „świętym obowiązkiem rodzin ofiar jest postawić im krzyże i godnie je upamiętnić". Tymczasem, jak wylicza, ponad 80 proc. ofiar rzezi na Wołyniu nadal nie ma swoich grobów. – We Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny (rozmawiamy 30 października – red.) wszyscy pójdą na groby bliskich. A gdzie pójdą te biedne rodziny? – pyta.
O sprawie mówi z pasją, z pamięci wymienia daty – kamienie milowe w swojej walce o prawdę i pamięć o ofiarach. Ma żal do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, że ten w 2008 r. nie wziął udziału w upamiętnieniu ofiar tzw. krwawej niedzieli na stołecznym skwerze wołyńskim w 65. rocznicę tamtych wydarzeń. – To było szokiem dla rodzin wołyńskich – mówi. Prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu wypomina, że gdy ten w 2015 r. odwiedzał Ukrainę, ukraiński parlament przyjął ustawę uznającą członków UPA za bojowników o wolność kraju. Andrzej Duda rozczarował go zaś, bo – choć odwiedzał już Ukrainę – ani razu nie powiedział o ludobójstwie na Kresach, ani nie odwiedził grobów ofiar. – Głosowałem na niego, ale nie to obiecywał w kampanii wyborczej. Jeśli zmienił zdanie, powinien przeprosić wyborców i powiedzieć, że nie uważa, aby krzyż na grobie pomordowanych był ważny – mówi nam gorzko ks. Isakowicz-Zaleski.
Małym zwycięstwem księdza jest przyjęcie przez Sejm w 2016 r. uchwały, która nazywa rzeź wołyńską ludobójstwem. Ale i przy tej okazji obrywa się choćby marszałkowi Sejmu Markowi Kuchcińskiemu („znanemu przyjacielowi Ukraińców" – zauważa z przekąsem ksiądz) za opóźnianie głosowania uchwały w Sejmie (Senat przyjął ją 8 lipca, Sejm – dopiero dwa tygodnie później). Uchwała to jednak za mało – podkreśla kapłan, bo kości ofiar rzezi wciąż nie spoczęły w grobach.
– Niezależnie od tego, jak się będą tłumaczyć prezydent Duda i minister Witold Waszczykowski, geopolityką, tym czy owym, to nie można przyjąć, że postawienie krzyża jest zakazane – oburza się ks. Isakowicz-Zaleski. I wypomina PiS, że partia ta, odwołując się do wartości chrześcijańskich, nie widzi potrzeby pochowania ofiar ludobójstwa na Kresach. – To jest coś, czego się nie da powiązać z chrześcijaństwem – mówi twardo.
Ma też żal do Kościoła za brak oficjalnego stanowiska w sprawie rzezi wołyńskiej i za to, że na tegorocznych obchodach rocznicy krwawej niedzieli w Warszawie nie było żadnego biskupa. – Zagłosowali nogami – ocenia. I przypomina, że na obchodach miesięcznic katastrofy smoleńskiej są „duchowni, biskupi, katedry". – Ja nie jestem przeciwko upamiętnieniu. Dobrze, niech to robią. Tylko czemu jednocześnie nie robią tego w innych sprawach? – pyta.
Ks. Isakowicz-Zaleski jest przekonany, że cała polityka wschodnia III RP oparta jest na fałszywym paradygmacie (określanym przez niego jako „giedroyciowski"), który zakłada, że Polska powinna dążyć do dobrych relacji z Ukrainą za wszelką cenę. – Relacje z Niemcami i innymi państwami opierają się na prawdzie. Po 1945 r. żadne władze niemieckie nie negowały zbrodni niemieckich, nie stawiały pomników Adolfowi Hitlerowi czy Heinrichowi Himmlerowi. Co więcej, gloryfikacja została oficjalnie zabroniona i nikt nie robił problemów z pochówkiem ofiar. Jednocześnie uważa się, że relacje z Ukrainą nie muszą się na prawdzie opierać. To hipokryzja – przekonuje.
Zdaniem księdza taka polityka stawia nas na słabszej pozycji wobec ukraińskich partnerów. – Ukraina postrzega nas jako skończonego frajera, który daje pieniądze i niczego nie wymaga – twierdzi. I przypomina, że dziś to Ukraińcy przyjeżdżają do Polski za chlebem.
Jednocześnie duchowny podkreśla, że nie jest wrogiem ukraińskiego narodu, lecz ideologii, której elementem jest gloryfikowanie UPA. Boi się, że wśród Ukraińców przybywających do Polscy znajdą się również jej wyznawcy, którzy „będą mącić młodym Ukraińcom w głowach". A to, jak dodaje, może się okazać „mieszanką wybuchową", bo już dziś widzi „nienawiść psującą relacje". A przecież – zaznacza – to nie Ukraińcy wymordowali Polaków, dokonał tego natomiast „wrzód, jaki powstał na ukraińskim narodzie". – Dziś Ukraińcy go pielęgnują, zachowując się jak lekarz, który mówi: niech wrzód rośnie, sam się uzdrowi – ubolewa ks. Isakowicz-Zaleski.
Krytyka obecnych władz Ukrainy sprawia, że wiele osób zarzuca mu działanie wbrew polskiej racji stanu. Po zablokowaniu przez „Gazetę Polską" felietonu, w którym wypominał powiązania ukraińskich ministrów z ruchem banderowskim, redaktor naczelny „GP" Tomasz Sakiewicz stwierdził, że „będzie modlił się o światło Ducha Świętego" dla duchownego, po czym zarzucił Isakowiczowi-Zaleskiemu, że ten jest „jednym z niewielu Polaków, którzy stanęli po stronie Moskwy". Drogi księdza z redakcją się rozeszły, podobnie jak przed laty rozeszły się jego drogi z Radiem Maryja, gdy zaczął dopominać się o lustrację księży.
Duchowny znalazł się też na celowniku ukraińskich nacjonalistów. „Savonarolę powiesili, a Isakowicz póki co żyje. Jednak osika dla Judasza już wyrosła. I czeka" – mógł przeczytać pod swoim adresem w portalu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów zarzucających mu żydowskie pochodzenie i oskarżających o to, że jest jednym z „polskich debili, którymi wysługuje się Łubianka".
O jeden krok za daleko
Dr Łukasz Jasina, ekspert ds. wschodnich z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, pytany o stanowisko ks. Isakowicza-Zaleskiego w sprawie polityki wobec Ukrainy zwraca jednak uwagę, że jest ono momentami niesprawiedliwe, a czasem po prostu zbyt radykalne. – Nie jest prawdą – jak mówi ksiądz, że w latach 90. temat Wołynia był przemilczany. On po prostu nie był głównym tematem – tłumaczy, przypominając, że w tamtych czasach ważniejsze były dla Polski chociażby relacje z Niemcami i Rosją. Ekspert przyznaje, że w Polsce rzeczywiście mitologizowano nieco Jerzego Giedroycia, który jednak nigdy nie mówił, by relacje z Rosją czy Ukrainą budować za cenę prawdy.
– Być może w pierwszej dekadzie XXI wieku przegapiliśmy moment, w którym można było okazać więcej asertywności – mówi dr Jasina. Przypomina jednocześnie, że Polacy w kwestii prawdy o rzezi wołyńskiej i tak zrobili dużo więcej niż Ukraińcy, na których przecież Rzeczypospolita nie ma bezpośredniego wpływu.
Dr Jasina zgadza się z księdzem, że w kwestii polsko-ukraińskiej historii trzeba mówić ostro prawdę, ale jednocześnie – jak dodaje – należy robić to poprzez instytucje do tego powołane. – Nie można wiązać z tym każdej sprawy, np. współpracy wojskowej, która układa się bardzo dobrze, czy kulturalnej – tłumaczy. To właśnie podejście zakładające, że całość relacji z Ukrainą powinniśmy uzależniać od kwestii stosunku Kijowa do UPA i rzezi wołyńskiej, jest krokiem za daleko.
– Każdy obywatel Rzeczpospolitej, jeśli działa w granicach prawa, może głosić swoje poglądy i, nawet jeśli są one błędne, nie można mu tego zakazywać np. w imię dobrych relacji między Polską a Ukrainą – zastrzega dr Jasina. Pytany jednak, czy działania ks. Isakowicza-Zaleskiego mogłyby być np. skutecznym narzędziem w rękach polskich władz do wywierania presji na Kijów, odpowiada krótko: – Powinniśmy wystrzegać się wspierania ekstremistycznej działalności.
Ks. Isakowicz-Zaleski stoczył już wiele walk, ale to o wynik tej ostatniej obawia się najbardziej. – Jestem spokojny o los Fundacji Brata Alberta, o to, że obrządek ormiański będzie się rozwijał. Ale w kwestii ludobójstwa na Kresach nie jestem optymistą. Myślę, że ta rana jeszcze długo będzie jątrzyć i nic nie wskazuje na to, żeby mogła zostać wyleczona – mówi. Dodaje, że w całej sprawie nie chodzi o niego: – Przykre jest to, że świadkowie rzezi i rodziny ofiar umierają z przekonaniem, że III RP przehandlowała ich w relacjach z Ukrainą. —Artur Bartkiewicz
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.