Drogami i dróżkami
Dwie dziewczyny w takiej podróży to nie jest dobry pomysł – ostrzegano nas przed wyprawą do Mongolii. Ale bezkresne stepy przemierzyłyśmy bez większych problemów.
Ten kraj nigdy nie leżał w sferze moich najskrytszych marzeń. Wyprawy rowerowe do Skandynawii albo autem po starej Route 66, ale Mongolia…?
– Pojedź ze mną – rzuciła któregoś dnia koleżanka Monika, kiedy zauważyła, że już po raz kolejny przeglądam jej przewodnik po Mongolii. – OK – odparłam, a po powrocie do domu zapytałam samą siebie: co to jest ta Mongolia? Stolica Ułan Bator – to wiem na pewno, ale coś więcej?
Rozpoczęły się przygotowania, lektury, spotykanie ludzi, którzy kiedyś już tam byli. Usłyszałyśmy, że jest tam niebezpiecznie, że mordują, gwałcą i Bóg wie, co jeszcze może nam się przytrafić. Byli i tacy, którzy zapewniali, że nie będziemy miały żadnych problemów pod warunkiem, że nauczymy się obsługiwać... kompas.
W tym czasie biegałyśmy za wizami białoruską, rosyjską i mongolską oraz za biletami na kolej transsyberyjską. Wiele osób korzysta z pomocy agencji, które zajmują się formalnościami, ale my chciałyśmy wszystko przeżyć same. Poza tym miałyśmy świadomość, że wizyta w ambasadach jest początkiem przygody. A o to właśnie chodziło. O prawdziwą przygodę. Już na początku odrzuciłyśmy komfort i wygodę. Marzyłyśmy, by sześć dni w pociągu spędzić z prawdziwymi Rosjanami, poczuć smak i zapach Rosji, nawet jeśli owego zapachu miałybyśmy mieć serdecznie dość.
Bilety na kolej transsyberyjską zakupiłyśmy w najniższym standardzie, zwanym placakartą. To otwarty wagon z pryczami, w którym nie ma przedziałów. Po kilku dniach każdy z pasażerów czuje się jak członek wielkiej kolejowej rodziny. Szybko nawiązują się znajomości, łamanym rosyjskim opowiada się historie swego życia, śpiewa piosenki i poznaje tak wyjątkowe osoby jak Cyganka Nastia, która w wieku dziewięciu lat rzuciła szkołę i wyjechała z domu, by poświęcić się śpiewaniu i tańcowi.
Kolej to dla Rosjan powód do dumy. Jest czysto, wbrew pozorom bezpiecznie, a każdy wagon ma dwóch konduktorów, którzy dbają o pasażerów.
U nas to Swieta i Denis – małżeństwo, które poznało się nie gdzie indziej, jak w transsyberyjskiej kolei.
Herbata z solą
Po sześciu dniach jazdy pociągiem znalazłyśmy się w Mongolii. Przez okna wypatrywałyśmy białych punktów w terenie. Jurt – namiotów stepowych koczowników, o których tyle czytałam. Bardzo chciałam sprawdzić, czy tradycyjny układ jurty został zachowany do dziś.
I sprawdziłam: rzeczywiście drzwi każdego namiotu zwrócone są na południe – najrzadziej wieje z tego kierunku i wpada do wewnątrz najwięcej słońca. Na środku jest palenisko, a na wprost ołtarzyk, na którym coraz częściej pojawiają się rodzinne zdjęcia.
Tradycyjnym poczęstunkiem w jurcie jest suszony ser i mongolska herbata z dodatkiem soli i mleka. Coś, co wcześniej wydawało się nie do przełknięcia, okazało się pożywnym i całkiem smacznym trunkiem. Poza tym w kuchni mongolskiej nie znalazłyśmy wiele.
Podróżowanie autostopem – a tak właśnie zaplanowałyśmy naszą podróż – jest proste. Autostopowiczów zabierają wszyscy kierowcy, a to dlatego, że każą sobie za to płacić. I mimo iż paradoksalnie autostop kosztuje więcej niż podróżowanie autobusem, to jednak jest ciekawiej i bardziej komfortowo. Przekonałyśmy się o tym w drodze powrotnej, kiedy to przesiadłyśmy się do regularnego transportu. Okazało się, że w samochodzie pięcioosobowym może zmieścić się 11 pasażerów. Byłyśmy zdziwione, oburzone, wymęczone i złe. Mongołowie za to z radością znosili trudy 500-kilometrowej trasy po drodze bez asfaltu. Asfalt w Mongolii to rzadko spotykany luksus, który występuje tylko na drogach dojazdowych do większych miast.
Czas się zatrzymał
Nasza podróż biegła przez bezkresne góry i stepy. Stepy pachną ziołami i kwieciem. Dziwne, że tubylcy nie wykorzystują ziół jako przypraw. Za oknem tylko jaki, konie, kozy i owce. Nie widziałam w Mongolii ani razu żadnej kury czy gęsi. Jedynym śladem człowieka na tych bezkresnych terenach są drogi i dróżki, które rozchodzą się w różne strony tylko po to, by kilka kilometrów dalej znów połączyć się w jedną nić.
Mimo chęci nie rozmawiamy wiele z autochtonami. Mongolski wydaje się najtrudniejszym językiem świata. Frustracje Moniki sięgają zenitu. Ja ledwie odróżniam „dziękuję” – bajerlá od „do widzenia” – bajerté. Mongołowie są mili, ale niezbyt wylewni. Gościnni, ale skromni. Wydają się być niedostępni, ale po dłuższym czasie mimo barier językowych udaje się nam nawiązać pozawerbalną nić porozumienia.
Współczesna kraina Dżyngis-chana zdaje się niewiele różnić od tej z XIII wieku. Koczowniczy styl życia pozostał bez zmian, jadłospis, zwyczaje i codzienne obowiązki również. Jedyną oznaką XXI w. są stojące przed jurtami baterie słoneczne, anteny satelitarne, samochody lub motocykle. Ale i koń jest wciąż popularnym środkiem transportu. Tutaj czas tak naprawdę się zatrzymał. Być może dlatego tysiące podróżników przemierza mongolskie stepy.
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.