Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Ostatni świadek masakry

Piotr Szymaniak 31-07-2009, ostatnia aktualizacja 01-08-2009 23:45

Prof. Maciej Bernhardt brał udział w wielu potyczkach Powstania Warszawskiego: w ataku na Dworzec Gdański czy szturmie na szkołę przy ul. Kolektorskiej. Jednak najtragiczniejsze wydarzenie miało miejsce na samym początku walk. Oto historia masakry na Boernerowie.

autor: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa

Mieszkałem wówczas z rodzicami na Miodowej pod numerem 9. W miejscu, gdzie dziś przebiega wylot trasy W-Z – mówi prof. Maciej Berndhardt, podchorąży AK. – Cztery dni przed faktycznym wybuchem Powstania przyszedł po mnie łącznik. Czym prędzej przebrałem się w niemieckie wojskowe spodnie, przefarbowane na jakiś pstry kolor, i wojskowe buty. Wsiadłem w tramwaj i pojechałem na Żoliborz.

Zbiórka była w jednym z domów przy Podleśnej. Powstańców umieszczono w piwnicy, gdzie mieli rozdzielać amunicję i nalewać benzynę do butelek. Rano alarm został odwołany. – Do domu wróciłem z moją narzeczoną Hanką Rychłowską, która była w tej samej sekcji co ja. Nie było sensu się rozdzielać, skoro w każdej chwili spodziewaliśmy się alarmu – wspomina Bernhardt. 1 sierpnia, podczas obiadu, na Miodową wpadł sekcyjny, Jurek Miller. – Pożegnałem się z rodzicami i historia się powtórzyła: w tramwaj i na Marymont. Tym razem jechaliśmy już razem.

Nie wiedział jeszcze, że widzi matkę ostatni raz. W trakcie jednego z nalotów zginęła pod gruzami razem z jego siostrą, jej półtorarocznym synkiem oraz matką jego narzeczonej. Ojciec, który był lekarzem, ocalał tylko dlatego, że wezwano go na pomoc do sąsiedniej piwnicy.

Boże, daj broń

Podchorąży wraz z dwoma innymi żołnierzami dostaje rozkaz przedostania się na plac Wilsona po broń. – Dostaliśmy tam dwa karabiny, cztery pistolety: jedną belgijską „efenkę“, jakiś przedpotopowy rewolwer oraz dwie „szóstki“, z którymi właściwie nie wiadomo, co zrobić: jak wróg był w skórzanej kurtce, to przeżył – wspomina kombatant.

Kiedy wracali na Podleśną, słychać już było pierwsze strzały. Na Żoliborzu Powstanie zaczęło się trochę wcześniej, bo oddziały harcerskie przenoszące broń natknęły się na niemiecki patrol. – Wracaliśmy już pod ostrzałem. Gdy dotarliśmy z powrotem na miejsce, nasz oddział już wychodził. Byliśmy nastawiani na walkę w Śródmieściu, ewentualnie na Starym Mieście. Potem okazało się, że mamy walczyć na Żoliborzu, którego nikt z nas nie znał.

W Śródmieściu powstańcy z oddziału Bernhardta znali każdy kamień, wszystkie przejścia podziemne pomiędzy piwnicami, co w czasie walki było nie do przecenienia. – Wędrowaliśmy po górnym Marymoncie i Żoliborzu zupełnie nieznanymi dla mnie uliczkami, przeskakiwaliśmy jakieś płoty. Trwało to do wieczora. Nikt z nas nie wiedział, dokąd i po co idziemy. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości: naszego podstawowego zadania, ataku na CIWF (obecny AWF), nawet nie próbowaliśmy realizować. Z tak mizernym uzbrojeniem byłoby to samobójstwo – ocenia AK-owiec.

Do Kampinosu po zrzuty

Pod wieczór powstańcy znowu znaleźli się w jakiejś piwnicy. Wszyscy zmęczeni, głodni i kompletnie zaskoczeni rozwojem sytuacji. Nastroje były podłe, ale przeważała raczej złość na nieudolność organizacyjną niż zwątpienie w powodzenie Powstania.

– Wreszcie dostaliśmy rozkaz wyjścia do Kampinosu po broń ze zrzutów. Potem wymarsz odwołano. Za jakiś czas znowu alarm i znowu zmiana decyzji. Lało jak z cebra. Gdy deszcz ustał, wreszcie dano rozkaz do wymarszu, tym razem już ostateczny. Było około drugiej w nocy, 2 sierpnia – wspomina żołnierz.

Do Kampinosu szły trzy kompanie. II kompania por. „Starży“ obejmowała plutony 212, 239 i 237, w którym był Bernhardt wraz z narzeczoną. Przeskoczyli ulicę Słowackiego i przeszli pomiędzy domami Zdobyczy Robotniczej (obecna ulica Żeromskiego). Potem powstańcy minęli tzw. Szwedzkie Góry, czyli resztki potężnych umocnień ziemnych z czasów wojen szwedzkich (nie został po nich ślad, teraz jest tam lotnisko Bemowo). – Oddział zamiast żołnierzy zaczynał przypominać wycieczkę szkolną. Zaczęły się rozmowy, stłumione śmiechy. W końcu nasz dowódca, podporucznik „Dunin“, objechał nas i stwierdził, że straż tylna szła za blisko głównego oddziału. Kazał mi wraz z dwoma innymi żołnierzami „zluzować“ tych, którzy nas ubezpieczali, i trzymać się 250 metrów z tyłu. Hanka została z przodu... Nie miałem pojęcia, że widzę ją ostatni raz. Nie było więc żadnego pożegnania.

Masakra na Boernerowie

O świcie akowcy doszli do nieistniejącej już dziś drogi łączącej Boernerowo z Wawrzyszewem. Za nią rozciągało się pole, na którym stały ustawione na sztorc snopki zżętego zboża. Po lewej stronie widać było lasek boernerowski. – Gdy przekraczaliśmy drogę, zauważyliśmy, że idący przed nami już nie maszerują, a biegną. Za chwilę z lasku odezwał się jeden karabin maszynowy, za nim drugi i trzeci. Gdzieś od przodu, z prawej strony, odezwało się po chwili także działko małego kalibru. Oddział został wzięty w dwa ognie.

Większość chłopców nie była jeszcze „ostrzelana“. Atakowani z dwóch stron nie mieli najmniejszych szans. Z lasku strzelały oddziały niemieckie, wraz z pomocniczymi oddziałami ukraińskimi. Z prawej, z Wawrzyszewa, ostrzeliwał pododdział Dywizji Spadochronowo-Pancernej „Herman Goering“.

– Nas, straży tylnej, Niemcy jeszcze nie dostrzegli. Przeskoczyliśmy drogę i wpadliśmy pomiędzy snopki zboża. Chcieliśmy dołączyć do oddziału. Przesunęliśmy się szybko o jakieś 150 metrów, ale gdy było już zupełnie jasno, sytuacja stawała się beznadziejna. Niemcy mieli tak doskonałe warunki obserwacji, że każdy najmniejszy ruch na polu powodował lawinę celnego ognia – relacjonuje podchorąży.

W końcu udało mu się wyczołgać i skryć między snopkami. – Byłem wykończony i potwornie spragniony. Spijałem po kropelce wody z pojedynczych słomek zboża, która została jeszcze po nocnej ulewie – opisuje powstaniec. – Po jakimś czasie zarzuciłem snopek na plecy i przedarłem się do najbliższego gospodarstwa. Wpadłem na podwórko, rzuciłem snopek i w nogi na Żoliborz.

W bucikach do łyżew

W rzezi pod Boernerowem zginęło ok. 70 powstańców. Tym, którzy przeżyli ostrzał, kazano wykopać dwa groby. W jednym pochowali poległych. Nad drugim zostali rozstrzelani.

– Nie wiem, w której grupie była Hanka. Nie miałem wątpliwości, że nie przeżyła. Potwierdził to z resztą protokół z ekshumacji. Rozpoznano ją po żółtych bucikach do łyżew.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane