Polki nas kochają. I my je też
Warszawie przybywa imprez poświęconych Czarnemu Lądowi. Dopiero co skończył się festiwal AfryKamera, trwają uniwersyteckie Dni Afryki. Przybywa także czarnoskórych emigrantów. Jak sobie tu radzą? Nie narzekają.
Bambo – wołają dzieci w piaskownicy do czteroletniego Tośka. Dla jego mamy, która wyszła za emigranta z Burundii, to żaden problem. – Ludzie mnie zaczepiają i zawsze mówią, jakie mam piękne dziecko – opowiada z uśmiechem Agnieszka.
Jeden bez zmian
Ilu Afrykańczyków jest w Warszawie? Naprawdę nie wie nikt. Co zastanawiające, do ośrodka dla uchodźców na Siekierkach – gdzie powinni stawiać się wszyscy Afrykańczycy ubiegający się o status uchodźcy – przychodzi ich coraz mniej.
– Jeszcze rok temu mieliśmy tam ok. 200 osób, teraz zaledwie 118 – mówi Szymon Hajduk z Urzędu ds. Cudzoziemców. Z kolei liczba wniosków, jakie przybysze z Afryki składają, by legalnie zamieszkać nad Wisłą, stale rośnie. Najliczniejsi – Nigeryjczycy – w 2006 r. złożyli ich 345, w 2007 r. – 631, a w zeszłym już ponad 700. Jedynie liczba obywateli z Republiki Zielonego Przylądka jest stała: ... jeden.
– Jest tu nas jakieś dwa tysiące – mówi Nigeryjczyk Ify Nwamana, autor wydanej właśnie książki „Stadion. Diabelskie Igrzyska”. Napisał o Afrykańczykach w Warszawie. Odważnie, obnażając przekręty, jakie robili na targowisku. Rodakom nie spodobało się to. Teraz Nwamana twierdzi, że książka to tylko fikcja.
Mimo to na stronie wydawcy wciąż czytamy, że wszystkie historie w niej opisane są prawdziwe... Sam trafił tu przez przypadek. – Polska była pierwszym krajem, do którego składałem podanie o wizę. Później byłem w Anglii, Niemczech i Francji. Tam mi się nie podobało. I wracałem nad Wisłę, bo tu jest fajnie. No i mam polską żonę – wyjaśnia. Zgadza się z nim Senegalczyk Aziz Seck, który na Saskiej Kępie prowadzi Cafe Baobab.
– Zdecydowanie więcej nieprzyjemnych sytuacji miałem we Francji. Tam co rusz ktoś mnie legitymował. A jak w Warszawie zatrzymujący mnie policjanci dowiedzieli się, że jestem z Senegalu, od razu mnie puścili. Byli zachwyceni tym, jak moi rodacy grają w piłkę nożną – mówi płynną polszczyzną, przełykając pomarańczową papkę – zupkę z batatów. W lokalu roznosi się charakterystyczna woń afrykańskiej kuchni.
– Przyjechałem tu jako koszykarz. Rok grałem w Chorzowie, potem w Koszalinie, aż w końcu zostałem w Warszawie. Teraz mam żonę, dwójkę dzieci i zdecydowanie nie narzekam – opowiada.
Trochę jak w domu
Warszawscy Afrykańczycy mają kilka ulubionych miejsc spotkań. W piątkowe wieczory bawią się w Tygmoncie, w soboty szukają szczęścia i dziewczyn w Harendzie. Większość przybyszów bowiem to mężczyźni. Tłumaczą to swoją kulturą: przecież to oni muszą zapewnić byt rodzinie i to dlatego oni wyjeżdżają.
Po godzinach widują się też w Home Africa Bar – ciasnej, ciemnej knajpce, gdzie można zjeść, posłuchać muzyki i sprawdzić się w karaoke. Bar prowadzi Nigeryjczyk Julius.
O sobie mówi: podróżnik. Do Polski przywiodła go ciekawość, poniekąd rozbudzona przez pochodzącą stąd żonę. Mieszka tu od kilku lat, jednak na nasze pytania odpowiada po angielsku. – Polskę pokochałem od pierwszego wejrzenia. Brakowało mi tylko miejsc, gdzie emigranci i miłośnicy Afryki mogliby się spotykać. I tak otworzyłem bar – opowiada.
Największym problemem okazało się nie zdobycie niezbędnych, oryginalnych smakołyków. Te szybko zaczął sprowadzać. Gorzej było z prawem. – By zrealizować swoje marzenie, musiałem mieć 50 tys. zł na koncie albo poprosić kogoś z Polski, by prowadził działalność gospodarczą w moim imieniu. W urzędach reprezentuje mnie żona – mówi.
Z wykształcenia inżynier w Polsce przekwalifikował się na szefa kuchni. Nie żałuje. – Podajemy typowe dania z mojego kraju. Jest pikantna zupa z koźliną, którą można zagryzać bułeczką z mąki wytwarzanej z warzywa yam. Mamy dobrą zupę melonową i głowę kozy – mówi z entuzjazmem. W jego barze zdarzały się już przedziwne spotkania. Ostatnio spotkali się tu po wielu, wielu latach przyjaciele z jednej afrykańskiej wioski. Erick Onepunga-Yongo upiera się, że to cud sprawił, iż wybrał Polskę.– Urodziłem się w Kongo, studiowałem w Maroku. Gdy skończyłem naukę, nie mogłem wrócić do domu, bo trwała tam wojna. Wybrałem Polskę, choć wiedziałem tylko tyle, że to kraj katolicki, że papież jest Polakiem, a z dzieciństwa pamiętałem sukcesy w piłce nożnej – opowiada.
Na Okęciu nie przeszedł kontroli paszportowej. Musiał wracać. Lot był dopiero za trzy dni. Erick koczował na lotnisku. Okazało się jednak, że w samolocie nie ma miejsc. I ta sztuka powtórzyła się trzy razy. Po dziewięciu dniach uzyskał pozwolenie, by wyjść. Zrozumiał, że w Warszawie wylądował nieprzypadkowo.
Założył zespół Motema Africa, dziś konglomerat artystów z różnych regionów Afryki i Polski. Dwa lata temu postanowił też otworzyć Centrum Kultury Afrykańskiej na Powiślu. Twierdzi, że w Polsce nie ma rasizmu, jest tylko brak informacji, wiedzy. Chce to zmienić.
Podobnie postępuje Mamadou Diouf. W Polsce mieszka od 25 lat i stara się pomagać emigrantom na różne sposoby, mówić o swojej kulturze, o Senegalu. Dlatego zrezygnował z weterynarii, zajął się poezją i muzyką, którymi propaguje kulturę Senegalu. Jest też jednym z założycieli portalu społecznościowego Afryka.org i fundacji Afryka Inaczej. Pomaga, bo wie, że Wydział ds. Cudzoziemców urzędu wojewódzkiego przy Długiej tego nie zrobi.
Dla Afrykańczyków to gehenna. Narzekają, że obsługa jest nieprzyjazna, nie pomaga zagubionym przybyszom w załatwianiu formalności.
Czarna szara strefa
Afrykańczycy w stolicy trzymają się w grupach. Ci z Afryki anglojęzycznej rzadziej spotykają się z tymi z Afryki frankofońskiej. Co ciekawe, po Schengen przyjechało wielu z Niemiec czy Francji. Jak twierdzą, tu się żyje łatwiej. A przynajmniej żyło, kiedy tętnił handlem Stadion Dziesięciolecia. Afrykanie sprzedawali tam „markowe”, czyli oryginalnie podrobione buty, dresy i dżinsy.
Część wciąż wierzy w handel, trzymając się okolic ul. Zielenieckiej. Większość jednak stara się zmienić pomysł na życie. Szukają pracy w fabrykach, magazynach, FSO. Część wciąż upatruje szansy w sporcie – ale to już zupełnie inna bajka.
Nieraz czytamy o papierowych małżeństwach Afrykańczyków. Co na to nasi rozmówcy? – Zdarzają się, ale bardzo rzadko. Po co płacić za coś, co można mieć za darmo? – pytają retorycznie. – Przecież Polki nas kochają. I to z wzajemnością.
Mimo to w Internecie nie trudno o ogłoszenia kobiet oferujących swą rękę przybyszom z Czarnego Lądu.
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.